Dopóki na potrzeby walki o nowy elektorat składa się obietnice bez pokrycia, można to traktować jak teatr, który skończy się po wyborach. Gorzej, kiedy walcząc, wyrzuca się na śmietnik zdobycze cywilizacji.
Niektórzy politycy oburzają się na gwałtowne wizerunkowe zmiany swoich kolegów w trakcie kampanii wyborczej. Całkiem niesłusznie – czas przed wyborami to przecież okres poszukiwania nowego elektoratu. Do osiągnięcia sukcesu nie wystarczają zwykle zasoby elektoratu zawsze wiernego, a ten z kolei ma to do siebie, że skłonny jest wiele wybaczyć swojemu idolowi w trakcie łowów na grubszego zwierza.
Wolno więc, a nawet trzeba, żeby liderzy partii na pewien czas podawali się za kogoś innego, niż są w istocie, po to by mogli zidentyfikować się z nimi jacyś nowi potencjalni wyborcy. Wyborcy starzy znają swoich i doskonale wiedzą, kto zacz i o co mu chodzi. To właśnie na użytek nowo łowionych trzeba odegrać jakąś atrakcyjną dla nich rolę. Przecież od starożytności wiemy, że mundus vult decipi, ergo decipiatur (świat chce być oszukiwany, niech więc będzie oszukiwany).
Określenie „scena polityczna” dla świata polityki jest więc całkiem na miejscu, pojawiają się na niej bowiem aktorzy wcielający się w różne role w zależności od przedstawienia. Właściwie im aktor lepszy, tym większe możliwości kreacyjne. Na dobrą sprawę nikt nigdy też nie oczekiwał prawdomówności od króla, a politycy głównej sceny niezmiennie pretendują do roli takiego zbiorowego centrum władzy publicznej – chcą grać rolę króla. Poddani nigdy też nie oczekiwali i nie oczekują dzisiaj od tego zbiorowego króla prawdy, lecz utwierdzenia ich w wierze, że będzie lepiej. Po co nam taki król, który w kółko będzie powtarzał, że będzie gorzej. Takiego króla nie chcemy i go przepędzimy, niewiele się przejmując tym, że ktoś tam uważa go za czyjegoś pomazańca. Dawniej królowie mówili: będzie lepiej, bo napadniemy na sąsiadów, czego nie zdołamy zabrać, spalimy, i wiadomo co zrobimy z ich kobietami. Ale na kogo możemy napaść dzisiaj? Na Niemców? Na Rosję? Co najwyżej może moglibyśmy znowu najechać Czechów, ale czy to się dzisiaj opłaci?
Od lat z rosnącym podziwem obserwuję wysiłki tych, którzy przyjmują jednak zgoła odmienny punkt widzenia: skoro nie możemy napaść na innych – zdają się mówić moi ulubieńcy – to w takim razie napadnijmy na swoich, oczywiście na niektórych swoich. Bo przecież może być nam lepiej nie tylko wtedy, kiedy będzie nam lepiej, ale także wówczas, kiedy innym będzie gorzej. A nawet będzie nam znacznie lepiej, kiedy innym będzie znacznie gorzej. Dzięki temu epokowemu odkryciu możliwe były i chyba nadal są wszelkie wewnętrzne rewolucje. Ale ponieważ Polacy nie lubią krwawych rozpraw, wystarczy, że tych, co w naszym przekonaniu mają lepiej, po prostu solidnie postraszymy – na przykład podniesieniem podatków. Był taki premier na początku lat 90., który obiecał swoim wyborcom majątkową lustrację innych, później zagrożono powszechną lustracją wszystkim tym, którzy pełnili w przeszłości jakiekolwiek stanowiska lub cokolwiek czynili dla zmiany systemu – ci ostatni byli szczególnie groźni, bo mogliby się teraz ustawić obok nas w rzędzie beneficjentów zmian ostatnich lat.
No i oczywiście będzie nam znacznie lepiej wtedy, kiedy podniesione zostaną świadczenia publiczne tym, którzy mają gorzej, czyli nam. Pod tym względem cena obecnych obietnic wyborczych jest naprawdę imponująca. Ale specjalnie nikt się nimi nie przejmuje, ponieważ niebawem spektakl się skończy i trzeba będzie zajrzeć w oczy prozie życia. Z takich obietnic wykpić się później jest stosunkowo łatwo – to przecież był tylko teatr...
Gorzej jednak, kiedy schlebianiu wyborcom służą postulaty likwidacji pewnych cywilizacyjnych osiągnięć, nad którymi pracowano całe wieki, a które dziś mogą być wyrzucone na śmietnik historii pod pretekstem, że lepiej służą tym innym. Niby rzecz bez znaczenia dla szerokich kręgów społecznych: osoba prawa publicznego. Początki koncepcji osobowości prawa publicznego to jeszcze Rzym przedchrześcijański – lex Municipium (45 p.n.e.), wiele musiało minąć wieków, zanim pojawił się nowoczesny samorząd terytorialny, a także nowy rodzaj osób prawnych prawa publicznego, jakim są samorządy zawodowe czy gospodarcze. Wydawało się, że mają one dobre osadzenie zarówno w porządku konstytucyjnym, jak i w świadomości przynajmniej świata polityki. Niestety, pod pretekstem walki z wynaturzeniami tzw. korporacjonizmu, nie tłumacząc nawet, co przez to pojęciem się rozumie, proponuje się ostatnio istotne ograniczenie prawniczego samorządu zawodowego na rzecz nowej grupy zawodowej prawników, całkowicie kontrolowanej przez rząd. Mieliby to być prawnicy trzech stopni licencji wydawanych przez państwo – jak się pisze, a przez rząd, jak powinno się czytać.
Komunizm skutecznie zniszczył swego czasu samorząd terytorialny i gospodarczy. W powojennej Polsce ostały się resztki samorządu adwokackiego. Próbowaliśmy w ostatnich latach gonić cywilizowany świat, decentralizując państwo w możliwie szerokich obszarach na rzecz obywateli, także w sferze samorządności zawodowej. Okazuje się, że znowu król ma wiedzieć lepiej.