Posłowie chcieli pomóc organizatorom przetargów zwalczać nierzetelne firmy. Intencje mieli słuszne. Zabrakło im jednak wyobraźni.
W maju parlament wprowadził do prawa zamówień publicznych przepis wytrych, który pozwala całkowicie dowolnie, bez wyroku sądowego, eliminować z przetargów niesolidnych wykonawców.
Dla wszystkich było jasne, że pomysł posłów miał być panaceum na problemy autostradowe i stanowił bezpośrednią reakcję na problemy Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad z firmą Alpine Bau. Bo oto jednego dnia zamawiający wyrzucał ją z placu budowy autostrady A1, a następnego dnia ta sama firma znów wygrywała przetarg na dokończenie odcinka. Zamawiający rozkładał więc ręce, narzekał, że nie ma prawa jej wykluczyć bez wyroku sądowego. I w końcu w majestacie prawa podpisywał z nią kolejną umowę.
I tak zrodził się pomysł, aby ułatwić wykluczanie takich firm. Przy okazji ukręcono bat na samych zamawiających. Rozwiązanie, które miało uderzać w nieuczciwych wykonawców, stało się dla nich problemem. Bo prawo nie daje zamawiającym wyboru. Z automatu muszą wyrzucać firmy, którym wypowiedzieli w przeszłości choćby jedną umowę. A są branże, w których niemal każda firma ma coś na sumieniu. Więc do przetargu może nie stanąć prawie nikt. Ten paradoks dostrzegło trzech arbitrów z Krajowej Izby Odwoławczej. Dzięki nim unijny Trybunał Sprawiedliwości weźmie pod lupę nasz przepis i odpowie na pytanie, czy posłowie nie wylali dziecka z kąpielą i zamiast eliminować z przetargów wielkich oszustów, uderzyli w firmy, którym zwyczajnie powinęła się noga przy realizacji kontraktu.