Urzędnicy zdopingowani najwyraźniej wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego, który 1 grudnia zakwestionował konstytucyjność niektórych przepisów prawa prasowego, przesłali czym prędzej poprawioną ustawę na posiedzenie Rady Ministrów. Od wyroku trybunału upłynęło zaledwie półtora miesiąca. Tempo resortowych legislatorów było więc zaskakująco dobre, zwłaszcza że nasze prawo prasowe nie może się doczekać sensownych zmian od dobrych kilkunastu lat.
Jeszcze raz okazało się, że w prawie pośpiech nie jest dobrym doradcą. Tym razem w roli demona prędkości wystąpił resort kultury.
Urzędnicy zdopingowani najwyraźniej wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego, który 1 grudnia zakwestionował konstytucyjność niektórych przepisów prawa prasowego, przesłali czym prędzej poprawioną ustawę na posiedzenie Rady Ministrów. Od wyroku trybunału upłynęło zaledwie półtora miesiąca. Tempo resortowych legislatorów było więc zaskakująco dobre, zwłaszcza że nasze prawo prasowe nie może się doczekać sensownych zmian od dobrych kilkunastu lat.
Niestety w zaproponowanych zmianach trudno dopatrzyć się przełomu. Co więcej, można wątpić, czy autorzy zmian w ogóle wzięli sobie do serca uwagi Trybunału Konstytucyjnego. Sędziowie w grudniowym wyroku zakwestionowali przede wszystkim zgodność z konstytucją przepisów wprowadzających kary dla redaktorów wzbraniających się przed publikowaniem sprostowań. Sędziowie zakwestionowali nie tyle sankcje i samo karanie redaktorów, ile brak w ustawie precyzyjnego określenia czynów, za które redaktorzy mieliby być karani. Była to dla nich rzecz podstawowa, bo dla odpowiedzialności karnej nie ma cięższego grzechu niż karanie za czyny nieprecyzyjnie określone w ustawie. W ten sposób trybunał otworzył przed ustawodawcą furtkę, przez którą do prawa prasowego mogły zostać wprowadzone rozwiązania skrojone na miarę rewolucji medialnej dwudziestego pierwszego wieku, na miarę internetu, e-gazet i blogów. Mogły, ale niestety tak się nie stało. Autorzy projektu zbagatelizowali problem, któremu trybunał poświęcił trzy czwarte swojego uzasadnienia. Do ustawowej definicji sprostowania powtórnie przedostały się określenia, które z precyzją i jednoznacznością nie mają wiele wspólnego.
Sprostowanie według resortowej definicji to nie tylko zaprzeczenie faktom nieprawdziwym, ale także wnoszenie zastrzeżeń do dziennikarskich tekstów. O jakie tu zastrzeżenia może chodzić? Można mieć przecież zastrzeżenia i uwagi do informacji prawdziwych, zastrzeżenia to także rodzaj polemiki czy odmiennej oceny zdarzeń. Sądzę, że jednak sprostowanie powinno być definiowane przede wszystkim w relacji do prawdziwości podawanych faktów, a nie do ich oceny. W przeciwnym razie dziennikarze znów będą wpadać w ustawową pułapkę wieloznaczności.
A przecież Trybunał Konstytucyjny jasno powiedział 1 grudnia, że takich pułapek ustawodawcy nie wolno zastawiać na dziennikarzy. Jeszcze raz okazuje się, że uporządkować prawo prasowe jest u nas trudniej niż rynki finansowe.