Jak to dobrze, że w Polsce tak często są wybory. Dzięki nim rząd może „iść na wojnę” z dopalaczami czy walczyć z tymi, którzy „niosą śmierć naszym dzieciom”. Brzmi groźnie i doskonale tworzy wizerunek rządu stojącego po stronie zwykłych ludzi. Przecież nic tak nie zbliża władzy do obywateli jak wspólny wróg. Jeśli można go jeszcze nazwać „królem dopalaczy”, to sukces mamy murowany.
Wypowiedzenie mu wojny pewnie nie ma związku z rozpoczynającą się właśnie kampanią wyborczą. Choć nawet jeżeli zbieżność dat jest przypadkowa, to i tak należy się cieszyć. Lepiej, że batalia ruszyła teraz, niż dopalacze dalej miałyby być sprzedawane bez ograniczeń. Ciekawe jednak, że rząd jednocześnie rozważa liberalizację przepisów o miękkich narkotykach. W założeniu ma to być sposób na kontrolę tego, co zażywają młodzi ludzie. Ale w tym myśleniu jest błąd.
Eksperyment z legalizacją lub tolerowaniem miękkich narkotyków nigdzie nie sprawił, że produkcja i handel nimi stały się bardziej kontrolowane. W Holandii doprowadził do powstania gałęzi przemysłu, którego zyski są poza kontrolą i zasilają równie trefne interesy jak sprzedaż marihuany. Za pieniądze ze sprzedaży miękkich narkotyków powstają domy publiczne oraz salony gier. Także zresztą w Polsce. Właścicielem sieci salonów z osławionymi jednorękimi bandytami była holenderska spółka, która pierwszy milion zarobiła na narkotykach, a drugi na „rozrywce”. Potem w Polsce przez lata skutecznie omijała prawo i kumulowała wygrane na automatach.
Każdy, kto żyw – nawet PiS – popiera dziś działania rządu w walce z dopalaczami. Ta wojna nie będzie jednak blitzkriegiem, ale długotrwałą, wyczerpującą batalią. Aby ją wygrać, nie wystarczy zmienić jednego przepisu w ustawie. Konieczne jest przygotowanie szczelnych rozwiązań prawnych i uzbrojenie policji w narzędzia do walki z przestępcami. To nie stanie się w jeden weekend. Bo jeśli rząd przegra tę batalię, to pal sześć, że straci kilka punktów procentowych poparcia. Za jego klęskę zapłacimy wszyscy.