Rok nie wyrok – mawiają doświadczeni skazańcy. To powiedzenie można zastosować, podsumowując pierwsze 12 miesięcy funkcjonowania w Polsce systemu dozoru elektronicznego (SDE). Za wcześnie na orzekanie, czy się sprawdził, czy nie.
Na pewno początki są trudne. Do jego falstartu wydatnie przyczyniła się polityka. Ustawa powstawała długo. Jej autorzy zastanawiali się, jak pogodzić bransoletki z powszechnym przekonaniem, że skazany ma siedzieć. Długo była poprawiana w komisjach sejmowych. Ale wiele błędów w niej pozostało. Zawierucha w koalicji rządowej, jej rozpad i wcześniejsze wybory sprawiły, że ustawa o SDE została przyjęta w dniu, w którym posłowie skrócili swoją kadencję.
W tym całym zamieszaniu zapomniano, że same przepisy to za mało, by cieszyć się z uruchomienia systemu. Więcej – złe przepisy mogą skutecznie zablokować nawet najlepszy pomysł. Nie odrobiliśmy lekcji Szwecji czy Wielkiej Brytanii, gdzie na starcie systemu kilkanaście lat temu popełniono błędy. Do tego zapomnieliśmy o pozyskaniu akceptacji społecznej dla nowego sposobu odbywania kary i o edukacji zainteresowanych, zarówno sędziów, jak i skazanych. W efekcie koń jaki jest, każdy widzi. Jednak z oceną, czy ma szansę być czempionem, lepiej się parę lat wstrzymać.