W porządku obrad ostatniego posiedzenia Sejmu znalazłem cztery ustawy na ten sam temat. Wczytywałem się w ich tytuły po kilka razy, ale pomyłki nie było. Wszystkie dotyczyły współpracy rządu, Sejmu i Senatu w sprawach związanych z członkostwem w Unii Europejskiej.
FELIETON
Czy to nie paradoks, że za pisanie ustaw o współpracy najważniejszych urzędów w państwie biorą się osoby, które same z sobą współpracować nie potrafią? Trzy z tych projektów zostały przygotowane przez posłów, czwarty napisali senatorzy. Niestety, dublowanie aktów prawnych to na Wiejskiej norma.
Ale mody na dublowanie przepisów pozazdrościli parlamentarzystom także ministrowie. Oto najnowszą nowelizację kodeksu spółek handlowych w zakresie prawa holdingowego przygotowały zarówno Ministerstwo Sprawiedliwości, jak i Ministerstwo Gospodarki. Tak więc w ramach jednego rządu mamy dwa punkty widzenia na reguły funkcjonowania na rynku dużych, złożonych organizmów gospodarczych. Przykład ten pokazuje, jak słaba jest pozycja premiera i jego kancelarii na tym wstępnym, ale jakże ważnym etapie planowania ustaw. Wprawdzie rok temu Rządowe Centrum Legislacji przejęło od poszczególnych ministerstw obowiązki przygotowywania aktów prawnych, ale jak widać, stare resortowe przyzwyczajenia są żywe. Zresztą trudno, żeby działo się inaczej, skoro do tej pory nie został zmieniony Regulamin pracy Rady Ministrów. A to przecież właśnie on jest ostatnią instancją rozstrzygającą o przejrzystości procesu decyzyjnego. Słabość centrum widać także po tym, co wpływa do laski marszałkowskiej. Ministrowie tak naprawdę mogą w dowolnym czasie podjąć prace nad inicjatywami ustawowymi nieujętymi w programie prac legislacyjnych rządu. Spojrzałem tylko na ostatnie zgłoszenia. I tak, posłowie przygotowali projekt nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii, natomiast rząd przesłał projekt ustawy o nadaniu Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie nazwy Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego.



Jeszcze mniej ma do powiedzenia rząd na temat swoich ustaw przesłanych na Wiejską. Tutaj nawet najbardziej starannie dopracowane przepisy mogą się zmienić nie do poznania, bo komisje sejmowe mogą je od nowa redagować. Skutek jest taki, że ustawy rekordzistki, zanim dojdą do końcowych głosowań, łapią nawet po kilkadziesiąt poprawek. A na plenarnym posiedzeniu to tekst sprawozdania z poselskimi poprawkami ma pierwszeństwo przed propozycjami rządowymi.
Nie lepsza jest sytuacja w podkomisjach. Tutaj preferencje małej grupki posłów mogą, przy aktywnym udziale lobbystów, jeszcze bardziej wywrócić do góry nogami to wszystko, co chciał osiągnąć rząd lub co zamierzała uchwalić cała izba czy komisja.
Od ośmiu lat legislacyjnego ładu pilnuje w państwie rozporządzenie o zasadach techniki prawotwórczej. Jego reguły są jasne i zrozumiałe. Pierwsza z brzegu głosi, że „Jeżeli zmiany wprowadzane w ustawie miałyby być liczne albo miałyby naruszać konstrukcję lub spójność ustawy albo gdy ustawa była już poprzednio wielokrotnie nowelizowana, opracowuje się projekt nowej ustawy”. Inny paragraf stanowi, że „Ustawa powinna być tak skonstruowana, aby od przyjętych w niej zasad nie trzeba było wprowadzać licznych wyjątków”. Niestety, te proste prawdy nie mogą dojść do głosu ani przy planowaniu projektów ustaw, ani przy ich uchwalaniu. Rozporządzenie o zasadach techniki prawodawczej stało się najczęściej łamanym aktem prawnym w Polsce. Posłowie na Wiejskiej łamią je po kilka razy na dzień.