Dlaczego państwo ma mieć prawo do wiedzy o wspólnikach w sytuacji, gdy struktury korporacyjne są i powinny być od państwa niezależne? Przestępstwa były, są i będą, i nie pomoże tu gwałt na akcjach na okaziciela.
Prof. zw. dr hab. Andrzej Kidyba, kierownik Katedry Prawa Gospodarczego i Handlowego na UMCS w Lublinie / Dziennik Gazeta Prawna
Wydawało się, że okres wakacji to czas oddechu. Nic z tego, przynajmniej w prawie spółek. Mamy bowiem zapowiedzi tak dużych zmian, że te, które proponowała niegdyś Komisja Kodyfikacyjna Prawa Cywilnego, to pikuś. To wygląda tak, jakby ktoś się na kodeks uwziął.
Może się okazać, że poprzednia ofensywa legislacyjna nie miała charakteru ofensywy, ale spokojnych zmian. W ubiegłym roku, wypowiadając się na temat polskiej legislacji w dziedzinie prawa handlowego w ostatnich latach, nazwałem ją okresem biegunki legislacyjnej. Jedną z jej cech była liczba nowelizacji kodeksu spółek handlowych. Można było mieć nadzieję, że obecnie rządzący, którzy przecież przyglądali się sporom z poprzednikami, próbującymi zmieniać wszystko bez sensu, nabiorą pewnej pokory przed zmianami w przepisach. Tymczasem sytuacja staje się jeszcze poważniejsza, bo chęć zmian w kodeksach przejawia kilka resortów równocześnie; teraz już nie tylko Ministerstwo Sprawiedliwości, lecz także Ministerstwo Rozwoju.
Na pierwszy ogień poszła prokura mieszana i propozycja wprowadzenia stosownych zmian w kodeksie cywilnym w tym zakresie. Nie ma sensu przypominać dyskusji na temat dopuszczalności w aktualnym stanie prawnym prokury mieszanej (wypowiedział się też słusznie przeciwko temu Sąd Najwyższy w składzie 7 sędziów w uchwale z 30 stycznia 2015 r., sygn. akt III CZP 34/14). Moją krytykę wyrażałem wielokrotnie, m.in. w felietonie „Prokura pomieszana, czyli majstrowanie przy przepisach”, Prawnik z 17 kwietnia 2015 r.). Nigdy jednak nie twierdziłem, że taka konstrukcja nie jest możliwa. Dopuszczenie prokury mieszanej może nastąpić tylko poprzez wyraźną zmianę przepisów, która wprowadzi obowiązek współdziałania prokurenta z członkiem zarządu.
Tymczasem w zapowiadanych zmianach zwyciężyła formuła liberalnego traktowania przepisów i przyjęcie argumentacji, że „ułatwi to życie przedsiębiorcom” albo „tak wygląda praktyka stosowania prawa”. Potrzeby obrotu nie mogą być realizowane przez obchodzenie prawa. Skoro jednak takowe obejścia mają miejsce, to ustawodawca może wyjść im naprzeciw i stworzyć odpowiednie normy. Tak też postąpiło Ministerstwo Rozwoju, proponując zmianę stosownych przepisów w kodeksie cywilnym (choć treść, którą przedstawiono ostatnio, budzi moje wątpliwości).
Kolejna zmiana dotyczy tworzenia spółki z o.o. przez internet (tzw. spółka S-24). W momencie przygotowywania przepisów wprowadzających możliwość tworzenia spółek w takim trybie euforia była ogromna. Nie można było nic skrytykować, bo autorzy pomysłu omotali wszystkich „doskonałością” nowego pomysłu. Co więcej, już po wejściu w życie przepisów można było usłyszeć tylko jedno – że S-24 to jeden wielki sukces.
Tymczasem Ministerstwo Sprawiedliwości, mając na względzie bezpieczeństwo obrotu, uznało, że do utworzenia spółki nie wystarczy już zwykły podpis elektroniczny. Oprócz pewnych zalet tworzenia spółki w trybie elektronicznym wystąpiły bowiem także wady, które swego czasu były sygnalizowane. Chodzi przede wszystkim o zawiązanie spółki przy użyciu w sposób nieuprawniony cudzych danych osobowych. Zwykły podpis elektroniczny nie daje stuprocentowej pewności, że osoba składająca podpis jest tą, która została wskazana jako podpisująca umowę. W ten sposób dochodzi to tworzenia spółek słupów, przydatnych do dokonywania transakcji między nimi. Jest to robione w celach trudnych do zdefiniowania, ale niosących finansowe skutki (wyłudzenia, oszustwa). Najbardziej jednak zabawne jest to, że propozycje zmian w toku konsultacji zaakceptowały środowiska organizacji przedsiębiorców, m.in.: Pracodawcy RP, Konfederacja Lewiatan, Business Centre Club. A więc ci sami, którzy trzy lata temu entuzjastycznie popierali wprowadzenie przepisów, co do których proponuje się zmiany (choć nie wiem, czy dziś też tak entuzjastycznie).
Ta ostatnia okoliczność stawia pod znakiem zapytania sposób prowadzenia konsultacji z organizacjami przedsiębiorców, którzy ostatnio – przynajmniej gdy chodzi o kodeks spółek handlowych – akceptują wszystko, co proponuje rząd. Wszystko jedno co i wszystko jedno który.
Ale to nie wszystko, co przyniosła kanikuła, dla niektórych – jak się okazuje – bardzo pracowita. W Ministerstwie Sprawiedliwości powstał kolejny projekt, który ma prowadzić do likwidacji akcji na okaziciela z jednoczesnym stworzeniem rejestru akcjonariuszy. Głównym argumentem jest to, że jakoby akcje na okaziciela nie dają gwarancji transparentności w spółkach akcyjnych. Likwidacja miałaby się odbyć poprzez wprowadzenie obligatoryjnej dematerializacji akcji na okaziciela. Czyli de facto zmianę formy papierowej na zapis w systemie elektronicznym. W rzeczywistości miałoby więc dojść do tego, że akcje na okaziciela byłyby rejestrowane. Natomiast jeśli zechcesz mieć papier, to musisz zamienić akcję na akcję imienną.
Martwi przede wszystkim uzasadnienie zmian. Mianowicie sformułowanie, że akcje na okaziciela „nie gwarantują wymiany informacji podatkowych o posiadaczach akcji z powodu braku możliwości ich identyfikacji”. Czyli należy wyrugować tradycyjną konstrukcję prawa spółek po to, aby fiskus czy inne służby mogły wiedzieć więcej o akcjonariuszach. A pretekstem jest to, że ktoś byłby trudny do zidentyfikowania jako właściciel akcji. Trudno zgodzić się z argumentem o jakimś „światowym trendzie” w dokonywaniu zmian, podczas gdy tak naprawdę chodzi o to, aby państwo miało dostęp do wiedzy na temat wspólników spółek. Pytanie podstawowe, jakie się tu rodzi, to: dlaczego państwo ma mieć prawo do wiedzy o wspólnikach w sytuacji, gdy struktury korporacyjne są i powinny być od państwa niezależne? Nawet spółki z udziałem Skarbu Państwa. Przestępstwa były, są i będą, i nie pomoże tu gwałt na akcjach na okaziciela. A wielki rejestr akcjonariuszy? Dlaczego inwestor nie może pozostawać anonimowy?
Kolejna poważna zmiana, jaką proponuje tym razem znów Ministerstwo Rozwoju, to prosta spółka akcyjna (PSA). Nie oceniam jeszcze merytorycznie jakości projektu, ale nasuwają się pewne spostrzeżenia dotyczące uzasadnienia. Znów mam zmartwienie: ileż to „ideologii” pojawia się przy uzasadnieniu potrzeby wprowadzenia do naszego systemu prawnego uproszczonej spółki akcyjnej. A to, że jest to idealna forma dla start-upów, idealna dla wnoszenia know-how (wkładu intelektualnego) jako aportu do spółki, łatwość jej tworzenia przez internet (a ta łatwość zaczęła wychodzić bokiem, o czym pisałem wcześniej), niewielkie wymogi kapitałowe dla założycieli (kapitał zakładowy 1 zł, minimalna wartość akcji 1 grosz), łatwość finansowania, pogodzenie interesów założycieli z atrakcyjnością dla inwestorów, szybka i nieskomplikowana likwidacja spółki. Po prostu cud malina. Myślę, że najważniejszą cechą, na którą zwracają uwagę twórcy PSA, jest właśnie ta szybka i nieskomplikowana likwidacja. To może być głównym atutem dla tych, którzy za 1 zł (a wkładem może być również praca, usługi albo „genialny pomysł”, przez nikogonie zweryfikowany) w spółce jednoosobowej uwolnią się od odpowiedzialności.
Nie neguję potrzeby poszukiwania nowych rozwiązań prawnych ułatwiających przedsiębiorcom życie w dobie nowych wyzwań, ale wydaje się, że w stosunku do tej propozycji użyto zbyt dużo frazesów. Nie może być też argumentem, że przepisy o prostej spółce akcyjnej (jednoduchá spoločnosť na akcie) wchodzą w życie 1 stycznia 2017 r. na Słowacji. Wydaje się, że start-upy dadzą sobie radę w obecnym stanie prawnym poprzez niewielką zmianę przepisów. A już wakacyjny tryb konsultacji to lekkie przegięcie. Ale PSA poświęcony zostanie kolejny felieton. I nie będzie moim celem szukanie kija, aby w PSA uderzyć.
Myślę, że najważniejszą cechą, na którą zwracają uwagę twórcy prostej spółki akcyjnej, jest szybka i łatwa likwidacja. To może być głównym atutem dla tych, którzy za 1 zł w spółce jednoosobowej uwolnią się od odpowiedzialności