Bycie sędzią w większości krajów Unii Europejskiej postrzegane jest jako prestiżowe zajęcie. Jednak nie w Polsce. I nie ma się co dziwić, skoro ani warunki pracy, ani zarobki nie przyciągają do sądów najlepszych prawników.
Gwarancje niezawisłości polscy sędziowie mają jedne z najsilniejszych w Unii Europejskiej. Mimo to ich status nie jest mocny. Świadczą o tym zarówno badania opinii publicznej, z których jasno wynika, że społeczeństwo sądom nie ufa, jak i działania rządzących, którzy z upodobaniem traktują sędziów jak chłopców do bicia.
– Nasi rządzący traktują trzecią władzę w kategorii wroga, którego trzeba jeśli nie zniszczyć, to co najmniej osłabić. Dlatego na wszelkie sposoby próbują zdyskredytować sędziów w oczach opinii publicznej – stwierdza gorzko Waldemar Żurek, rzecznik prasowy Krajowej Rady Sądownictwa. – W krajach o ugruntowanej demokracji to jest niedopuszczalne – wskazuje.
Szeroka kognicja
O potrzebie reformy wymiaru sprawiedliwości mówi każdy rząd. Nic dziwnego: polskie sądy na tle innych krajów Unii Europejskiej – choć w ostatnich latach i tak jest poprawa – wypadają blado. W opublikowanej niedawno unijnej tablicy wyników wymiaru sprawiedliwości, jeżeli chodzi o czas potrzebny na rozwiązanie sporu cywilnego lub handlowego w pierwszej instancji, uplasowaliśmy się w połowie stawki (12. miejsce na 24 sklasyfikowane kraje). I wydaje się, że nikomu, a już najmniej rządzącym, nie zależy na tym, aby ten wynik poprawić.
– Sądy obecnie nie zajmują się tylko tym, do czego zostały powołane, a więc rozstrzyganiem sporów. W wielu przypadkach praca sędziów to potwierdzanie bezspornych okoliczności, które mają znaczenie prawne – zaznacza Rafał Puchalski, sędzia Sądu Rejonowego w Jarosławiu i członek zarządu Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia”.
Sędziowie twierdzą, że muszą zajmować się kwestiami tak małej wagi, jak np. odwołania od mandatów za picie alkoholu w miejscu publicznym.
– Dlaczego do tej pory żaden z ministrów nie zdecydował się na okrojenie tej niezwykle szerokiej kognicji? Przecież sędziowie od lat postulują np. wprowadzenie instytucji sędziego pokoju, który rozstrzygałby te drobne sprawy – przypomina sędzia Żurek, proponując, że takim urzędnikiem mógłby być choćby prawnik wybierany na okres kadencji przez gminę, w której ma pracować.
Tacy sędziowie pokoju funkcjonują w wielu krajach UE i świetnie się sprawdzają. Dobrym przykładem jest tutaj Belgia, gdzie postanowiono, że do właściwości sędziów pokoju należą wszystkie roszczenia o wartości poniżej 2,5 tys. euro. Rozstrzygają oni także w sporach dotyczących najmu czy świadczeń alimentacyjnych. Do ich właściwości zalicza się również wywłaszczenie w sprawach pilnych oraz opieczętowywanie dokumentów.
Trzeba oddać, że obecne szefostwo resortu sprawiedliwości mówi o potrzebie wprowadzenia instytucji sędziego pokoju również w Polsce. Na razie jednak nie powstał żaden konkretny projekt.
– Obawiam się, że i w tym przypadku skończy się tylko na planach. Nikt z rządzących nie ma bowiem spójnej wizji na temat reformy wymiaru sprawiedliwości – utyskuje Waldemar Żurek.
– Co gorsza, ministrowie sprawiedliwości zmieniają się niezwykle często. Każdy z nich przychodzi z własną wizją zmian. Potem ta wizja ubierana jest w paragrafy w gmachu w Alejach Ujazdowskich. Sędziowie dowiadują się więc o tym, co będzie zmieniane, na szarym końcu. A powinno być dokładnie odwrotnie – dodaje.
Dojście do zawodu
Doskonałym dowodem na to, że rządzący nie bardzo liczą się z głosem środowiska sędziowskiego, jest powrót asesora sądowego. Kiedy w 2007 r. Trybunał Konstytucyjny zdecydował o niekonstytucyjności tej instytucji, niektórzy byli przekonani, że to doskonała okazja, aby tak ukształtować ścieżkę dojścia do zawodu sędziego, że aby rzeczywiście stał się on koroną zawodów prawniczych. „Za właściwe rozwiązanie uznaliśmy takie, w którym zgłaszać swą kandydaturę do służby sędziowskiej miałyby prawo wyłącznie osoby mające za sobą odpowiedni staż pracy w zawodzie prokuratora, adwokata, radcy prawnego lub notariusza albo też stopień naukowy doktora lub doktora habilitowanego nauk prawnych (w zależności od tego, jak długi jest staż, mieliby prawo kandydować do sądu odpowiednio wyższego szczebla)” – pisało wówczas Stowarzyszenie Sędziów Polskich „Iustitia”.
Ale rządzący nie wykorzystali tej szansy. Zamiast tego powołali Krajową Szkołę Sądownictwa i Prokuratury, która kształci przyszłych sędziów w systemie aplikacyjnym.
– Sama idea szkoły, która była kształtowana na przykładzie tej działającej w Hiszpanii, nie była zła. Tyle tylko że szkoła działająca w Polsce jest niemal karykaturą hiszpańskiej odpowiedniczki – stwierdza rzecznik KRS. Jak mówi, szkoła w Hiszpanii podlega Krajowej Radzie Sądownictwa. A prokuratorzy mają swoją odrębną uczelnię.
– U nas zaś KSSiP podlega Ministerstwu Sprawiedliwości. Od decyzji ministra zależy przecież zarówno to, kto stanie na czele szkoły, jak i to, kto będzie kształtował przyszłych sędziów. Minister może wyrazić sprzeciw wobec kandydata na wykładowcę i to de facto on decyduje kto naucza młodych sędziów. A on przecież jest politykiem –przekonuje.
Niepokoi też brak stabilności legislacyjnej Szkoły.
– Co chwilę pojawiają się nowe pomysły zmian w procesie kształcenia. Nie pozwala to Szkole okrzepnąć i ustabilizować sytuacji młodych ludzi, którzy przecież decydują się na wybór określonej drogi życiowej – dodaje sędzia Żurek.
Co więcej, w tym roku weszły w życie przepisy przywracające instytucję asesora sądowego. Przeciwnikiem tego rozwiązania jest m.in. Jerzy Stępień, były prezes TK, który brał udział w wydaniu wyroku kwestionującego taki sposób dojścia do zawodu sędziego.
– Optymalnym rozwiązaniem byłoby, gdyby sędziami zostawali ludzie mający odpowiednią wiedzę, doświadczenie zawodowe i ustabilizowaną sytuację życiową. Takie osoby mogłyby się całkowicie skupić na misji publicznej, jaką jest sądownictwo. Jak się zostaje sędzią, to się nie pracuje od 8 do 16, tylko 24 godziny na dobę. Człowiek bez przerwy tkwi głową w swoich sprawach – zaznacza Jerzy Stępień.
Dobra zmiana jednak jest: od kilku lat w konkursach na wolne stanowisko sędziowskie mogą startować osoby, które zdobywały szlify w innych zawodach prawniczych. Co z tego jednak, skoro – zupełnie inaczej niż np. w Anglii – ci najlepsi nie są tym zainteresowani.
– W innych krajach rządzący zdają sobie sprawę z tego, że najlepsi fachowcy muszą być najlepiej opłacani. W Polsce nikt tego argumentu nie podnosi – przypomina sędzia Puchalski.
A o tym, że jest on istotny, nie trzeba nikogo przekonywać.
– Wystarczy sprawdzić, kto i na jakie stanowiska sędziowskie aplikuje. Zazwyczaj są to radcy i adwokaci w podeszłym wieku, którym zależy głównie na uzyskaniu stanu spoczynku. Zdarza się, iż w konkursie startuje świetny prawnik, ale on zazwyczaj jest zainteresowany pracą w sądzie od okręgowego wzwyż – tłumaczy Rafał Puchalski.
I nie tylko o niskie wynagrodzenie tu chodzi. Nie od dziś bowiem wiadomo, że warunki pracy w sądzie pozostawiają wiele do życzenia.
– W Polsce nie dba się o to, aby sędzia miał dobre warunki pracy. Spraw przypadających na jednego orzekającego jest ciągle zbyt dużo, a asystentów od lat w sądach brakuje. Sędziowie w Polsce nie mają nawet dostępu do pomocy psychologicznej – wylicza Puchalski.
Zupełnie inaczej jest np. w Hiszpanii, gdzie działają biura sędziowskie na kształt biur poselskich. W Polsce też mogłyby one zdać egzamin.
– W skład biura powinni wchodzić: sędzia, referendarz, dwóch asystentów i pracownicy sekretariatu. Sędzia powinien otrzymywać określony ryczałt na prowadzenie takiego biura. Dzięki temu mógłby skutecznie organizować sobie pracę – uważa Rafał Puchalski.
W takim rozwiązaniu sędzia sam podejmowałby decyzje, kogo chce zatrudnić, jakie pomoce kupić, a nawet gdzie odbędą się rozprawy. Obecnie bowiem palącym problemem jest nawet brak sal w sądach.
– Dysponując określonym ryczałtem na biura sądowe, sędziowie mogliby sale po prostu wynajmować, nawet poza budynkiem sądu – dodaje sędzia Puchalski.
Uciążliwy nadzór
Od lat mówi się również o tym, że należałoby zmienić model nadzoru nad sądami. W Polsce pozycja ministra sprawiedliwości w tej układance wciąż jest zbyt silna. A minister to przecież czynny polityk.
– Obowiązujący ministerialny nadzór jest krytykowany z kilku powodów, spośród których najważniejszy jest ten, że rodzi on ryzyko transponowania polityki do działalności sądów – przyznaje Antoni Górski, sędzia Sądu Najwyższego, były przewodniczący Krajowej Rady Sądownictwa.
– Przy ustalaniu priorytetów nadzoru minister często kieruje się względami bieżącej polityki, a nie długofalowym dobrem wymiaru sprawiedliwości. Przy tym częstotliwość zmian na stanowisku ministra sprawiedliwości skutkuje brakiem konsekwencji w czynnościach nadzorczych – dodaje.
Zdecydowanym przeciwnikiem obecnego modelu nadzoru jest dr hab. Ryszard Piotrowski, konstytucjonalista z Uniwersytetu Warszawskiego. Jak podkreśla, konstytucja o ministrze sprawiedliwości mówi bardzo niewiele i nie daje mu najmniejszych nawet podstaw do sprawowania nadzoru nad sądami.
– Jej art. 177 stanowi, że minister sprawiedliwości wchodzi w skład KRS, a skoro tak, to ma stać na straży niezawisłości sędziów i niezależności sądów. I to jest jego konstytucyjne zadanie. Tymczasem minister tego nie czyni – stwierdza dr Piotrowski.
Jego zdaniem należy więc przemodelować obecny nadzór, na co jednak nie ma widoków: politycy władzy nad sądami oddać nie chcą. Sędziowie mają też do nich dużo pretensji, że wszelkie potknięcia sądów wykorzystują do podważania ich autorytetu.
– Orzeczenia sądów są oceniane przez polskich polityków w sposób mało merytoryczny. I tutaj z pewnością wyróżniamy się w sposób niechlubny na tle innych krajów UE. W tych państwach, w których szanuje się demokrację, nie zdarza się, aby ktoś wysuwał np. argumenty ad personam wobec sędziego – zauważa sędzia Rafał Puchalski.
Ale zakażanie sądów polityką to niejedyny zarzut formułowany wobec obecnego modelu nadzoru. Sędziowie go nie akceptują przede wszystkim dlatego, że jest on po prostu nieskuteczny. Wytykają m.in., że jak dotąd żaden z ministrów nie zmierzył się z największym problemem nękającym polskie sądownictwo, a więc nierównomiernym obłożeniem orzekających pracą.
– Żaden minister nie przedstawił długofalowego planu wyrównywania tego obciążenia. A to przecież w jego rękach spoczywa etatyzacja. Zamiast tego zwiększany jest nadzór nad tymi sądami, które mają największe zaległości – wskazuje sędzia Żurek.
Jego zdaniem więc nadzór powinien zostać przekazany w ręce I prezesa Sądu Najwyższego, a sędziowie powinni uzyskać realny wpływ na kształtowanie wymiaru sprawiedliwości.
– Jeżeli któryś rząd się na to zdecyduje, to gwarantuję, że w ciągu dwóch lat sędziowie udowodnią społeczeństwu, że wymiar sprawiedliwości w Polsce da się zreformować – zapewnia Waldemar Żurek.
Jak dotąd żaden z ministrów nie zmierzył się z nierównomiernym obłożeniem pracą orzekających
Jak się szkoli przyszłych sędziów w krajach UE / Dziennik Gazeta Prawna