Powiedzenie alea iacta est (kości zostały rzucone) mieści się w zbiorze bon motów przypisywanych sławnym jednostkom. Frazę tę rzymski historyk Swetoniusz włożył w usta Juliusza Cezara przekraczającego wraz ze swoją armią Rubikon w styczniu 49 r. p.n.e.
Według greckiego dziejopisa Plutarcha niepokonany generał, stawiając wszystko na jedną kartę, miał wówczas wykrzyknąć: anerriphtho kybos!, czyli: „niech kości będą rzucone!”. Jedno jest pewne: wprowadzenie – wbrew rzymskiej „konstytucji” – unurzanych w galijskiej krwi legionów na ziemię italską zapoczątkowało okres długotrwałej wojny domowej.
Paradoksalnie, rzekomego zawołania Cezara nie odniesiemy jednak do wybranych poczynań polskich mężów stanu, ale do niemilknącej dyskusji na temat kształtu procesu karnego. Dostojne grono „-stów” (specjalistów, publicystów, populistów itd.) wciąż bowiem zastanawia się nad sposobem i zakresem stosowania na jego gruncie zasady kontradyktoryjności. Nowelizacja z lipca ubiegłego roku doprowadziła do marginalizacji roli sędziego w procesie, przerzucając cały ciężar jego prowadzenia na strony. „Pełna kontradyktoryjność” – zachwalano wówczas. Krok ten, mający w założeniu ułatwić i przyspieszyć postępowanie, obecnie spotyka się ze zmasowaną krytyką. Sceptycy (poniekąd słusznie) widzą w nim m.in. istotną przeszkodę w procesowym ustalaniu prawdy materialnej. W ustawodawczych planach obecnego rządu pojawił się więc plan powrotu do modelu dawniejszego, pozwalającego sędziemu na większą aktywność w ramach toczonego postępowania.
Ponieważ ustawodawczy klimat sprzyja promowaniu nowych ujęć i wprowadzaniu dobrych zmian, warto się zastanowić, czy w toczonej dotąd dyskusji nie popełniono „grzechu ekskluzywizmu”. Otóż kolejni autorzy i propagatorzy reform, tak nauczeni jeszcze w uniwersyteckiej auli, postrzegają proces karny jedynie w kategoriach binarnych. Może on zatem mieć w ich oczach charakter jedynie inkwizycyjny bądź kontradyktoryjny. Wziąwszy pod uwagę specyfikę warunków, w których przychodzi pracować polskim sędziom, należy zwrócić uwagę na jeszcze jedną inkarnację procesu karnego. Nazwijmy ją procesem aleatoryjnym. Rzeczownik alea oznacza po łacinie kości do gry, a w sensie szerszym, metaforycznym: ślepy, niezależny od ludzkiej woli los.
Profesor Jacek Mazurkiewicz zapamiętał przebieg rozmowy pomiędzy znawcą prawa rzymskiego Jerzym Falenciakiem oraz jednym z założycieli i filarów lwowskiej szkoły matematycznej Hugonem Steinhausem. Falenciak z uśmiechem przypomniał koledze postać sędziego Płetewki przewijającą się w utworze Froncoisa Rabellaisa pt. „Gargantua i Pantagruel”. Ten doświadczony sługa sprawiedliwości wydawał wyroki na podstawie wyników rzutu kośćmi. Wygrywała zawsze strona, na rzecz której wyrzucił większą liczbę oczek. Steinhaus, upewniwszy się, że Płetewka wyrokował w ten sposób przez większość swego życia, wykrzyknął: „Panie, jeśli tak długo, to zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa połowa jego wyroków musiała być sprawiedliwa!”. Po chwili obaj rozmówcy spojrzeli na siebie i niemal jednocześnie zapytali: „Znasz pan taki sąd, który ma połowę sprawiedliwych wyroków?”.
Formuła procesu, roboczo nazwanego aleatoryjnym, jest genialna w swojej prostocie. Wizja jej wprowadzenia z pewnością zanęci praktyków w togach z fioletowymi żabotami. „Proces aleatoryjny” nie tylko maksymalnie uprości procedury i wygeneruje fantastyczne oszczędności, ale także odciąży sumienia składów orzekających. Rachunek prawdopodobieństwa sprawi zaś, że nie ucierpią statystyki. Skorzystają również asystenci i aplikanci, którym spadnie z barków ciężar pisania uzasadnień. Idealnie!
Przejdźmy do szczegółów: rozmiar, ilość, wagę oraz ujednolicony wzór graficzny kości powinno określić ministerialne rozporządzenie. Jeżeli zechcemy postulowaną nowelizację mocniej osadzić w tradycji rzymskiej, koniecznie należy oswoić społeczeństwo polskie z faktem, że najlepszy rzut w kości określali Rzymianie mianem „Wenus”, najgorszy zaś znany był jako „pies”. Oskarżony, w chwilę przed rzutem, będzie miał więc okazję nawiązać do antycznej spuścizny kulturowej, zamykając oczy i szepcząc w skupieniu: „niech dla mnie wypadnie Wenus, a dla prokuratora pies!”. Wiele osób stwierdzi zapewne, że to niepoważne i że strony nigdy się na to nie zgodzą. Spokojnie. Zgodzą się. Przez te wszystkie lata strony nauczyły się pokory i cierpliwości. Trudno je czymś zdziwić.
„Proces aleatoryjny” (alea oznacza po łacinie kości do gry) nie tylko maksymalnie uprości procedury i wygeneruje fantastyczne oszczędności, lecz także odciąży sumienia składów orzekających. Rachunek prawdopodobieństwa sprawi zaś, że nie ucierpią statystyki. Skorzystają również asystenci i aplikanci, którym spadnie z barków ciężar pisania uzasadnień. Idealnie.