Wygranie sporu przetargowego może doprowadzić firmę do... plajty. Jeśli Skarb Państwa zwycięży w drugiej instancji, to zapłaci ona nawet 5 mln zł.
Horrendalną wysokość opłaty od skargi na wyrok Krajowej Izby Odwoławczej wprowadzono przed dwoma laty. Mimo protestów przedsiębiorców, a także głosów prawników, którzy mówili o jej niezgodności z konstytucją, koalicja PO-PSL przyjęła przepisy, zgodnie z którymi koszty sądowe mogą wynieść nawet 5 mln zł. To ewenement w polskim systemie prawnym, gdyż w pozostałych sprawach maksymalne koszty wynoszą 100 tys. zł, a więc pięćdziesiąt razy mniej.
Rząd nie ukrywał, że chce w ten sposób ograniczyć liczbę skarg, a tym samym skrócić czas przetargu. Główny cel? Przyspieszenie inwestycji związanych z Euro 2012.
– Prawdopodobnie nikt nie zdawał sobie sprawy, że w niesprzyjających okolicznościach przepis ten może narazić firmy na olbrzymie straty, nawet jeśli nie miałyby zamiaru skorzystać ze skargi – mówi Tomasz Skoczyński, radca prawny w kancelarii Skoczyński Wachowiak Strykowski.

Skarb Państwa nie płaci

Problem może pojawić się w przetargach, gdzie zamawiającym jest podmiot Skarbu Państwa (np. ministerstwo, urząd centralny). Zgodnie z art. 94 ustawy o kosztach sądowych w sprawach cywilnych (Dz.U. z 2005 r. nr 167, poz. 1398 ze zm.) jest on zwolniony z opłat. Jeśli więc przegra sprawę przed Krajową Izbą Odwoławczą, to zaskarżenie jej wyroku nic go nie kosztuje. A zgodnie z art. 113 ust. 1 ustawy, jeżeli przedsiębiorca przegra, to sąd obciąża go kosztami, z poniesienia których zwolniony był Skarb Państwa.
– Przy dużych zamówieniach, w których wyliczono by maksymalną opłatę od skargi, przedsiębiorca musiałby zapłacić 5 mln zł, a więc kwotę odczuwalną nawet dla dużej firmy – tłumaczy Włodzimierz Dzierżanowski, prezes Grupy Doradczej Sienna.
– W normalnych warunkach jestem w stanie zrozumieć uprzywilejowanie Skarbu Państwa, gdyż wnoszenie przez niego opłaty sądowej oznaczałoby przekładanie pieniędzy z jednej kieszeni do drugiej. Tu jednak sytuacja nie jest normalna, gdyż zbyt mocno obciążono przedsiębiorców – komentuje Skoczyński.
– Zamawiający reprezentujący Skarb Państwa niczym nie ryzykuje wnosząc skargę. Czy przegra czy wygra i tak nic go to nie kosztuje. Tymczasem przedsiębiorca jest zniechęcany nie tylko do wnoszenia skargi od wyroku KIO, ale i do odwołania. Jego wygrana przed KIO może mieć bowiem opłakane skutki – dodaje.
Problem nie dotyczy przetargów organizowanych przez samorządy, gdyż one nie są zwolnione z kosztów.



Co zrobi trybunał

Podwyższenie opłaty sądowej ze stałej, wynoszącej 3 tys. zł, do proporcjonalnej w wysokości 5 proc. wartości zamówienia, chociaż z oczywistych względów nie podobało się przedsiębiorcom, to jednak nie budziło ich sprzeciwu. Problem w tym, że rząd poszedł dużo dalej, radykalnie podnosząc maksymalny próg kwotowy.
– Projektowane rozwiązanie ma zniechęcić do wnoszenia skarg. Ale w państwie prawnym, będącym sygnatariuszem międzynarodowych porozumień, takie stanowisko władz publicznych jest bardzo trudne do zaakceptowania i niestety nosi wszelkie znamiona celowego ograniczenia prawa do sądu – krytykowała pomysł na etapie prac parlamentarnych Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych Lewiatan.
Także inne organizacje przedsiębiorców od dawna mówią o pozbawieniu przedsiębiorców prawa do sądu, co narusza jedną z zasad konstytucyjnych. W tej sytuacji dziwi, że żadna z nich nie zdecydowała się złożyć wniosku o zbadanie zgodności przepisu z ustawą zasadniczą.
Jak dowiedział się „DGP” sprawa trafi jednak do Trybunału Konstytucyjnego. Przepis zaskarżył Robert Mikulski, radca prawny z kancelarii Storczyk & Mikulski.
– Ponieważ wykonawcy, którego reprezentowałem, nie stać było na zaryzykowanie kwoty 5 mln zł, złożyłem wraz ze skargą na wyrok KIO wniosek o zwolnienie go z kosztów. Po odmowie sądu zdecydowałem się złożyć skargę do TK – mówi Mikulski.
– Nie mam wątpliwości, że tak wysoka opłata ogranicza prawo do sądu. Nie widzę powodu, dla którego akurat w sprawach dotyczących zamówień publicznych wprowadzono wyłom w systemie prawa – przekonuje.
Dane statystyczne pokazują, że rząd osiągnął zakładany cel – liczba skarg na wyroki KIO wydatnie się zmniejszyła. Tym bardziej, że liczby dotyczące ostatnich dwóch lat mogą być zawyżone: nie wiadomo, ile skarg zakończyło się wyrokiem. Wielu uczestników, podobnie jak Robert Mikulski, wnosi o zwolnienie z kosztów, a jeśli sąd nie zgodzi się na to, wycofuje skargę. Sprawy, które rzeczywiście trafiają na wokandę, dotyczą zaś najczęściej mniejszych zamówień, gdzie opłata wynosi od kilku do kilkudziesięciu tysięcy złotych.
– Trudno się dziwić przedsiębiorcom, że nie są skłonni ryzykować utraty kilkuset tysięcy, a tym bardziej milionów złotych. Wnosząc skargę do sądu nigdy nie można być pewnym wygranej, a porażka oznacza utratę całej opłaty – mówi Dzierżanowski.

Wójt też nie ryzykuje

Restrykcyjne przepisy uderzyły zresztą również w zamawiających, o ile nie są reprezentantami Skarbu Państwa. Trudno byłoby znaleźć wójta czy prezydenta miasta, który wypłaci z kasy urzędu setki tysięcy złotych po to, by dochodzić swych racji przed sądem.
Czy mniejsza liczba skarg rzeczywiście przyspieszyła proces inwestycyjny? To wątpliwe, gdyż rozpoznawanie sporu przez sąd nie blokuje przetargu. Już po wyroku KIO zamawiający może podpisać umowę.
Co więcej, zbadanie sprawy przez sąd mogłoby uratować trwający wiele miesięcy przetarg samorządowy lub pozwolić na wybór tańszej oferty. Skoro jednak gminy nie stać na wniesie skargi, to niekorzystny wyrok KIO staje się dla niej ostateczny.