Jeżeli sędziowie w końcu wyjdą ze swoich wież z kości słoniowej, będzie to chyba jedyna dobra rzecz, jaka wyniknie z całej tzw. reformy wymiaru sprawiedliwości. dobra nie tylko dla samego środowiska, lecz przede wszystkim dla społeczeństwa.
Dziennik Gazeta Prawna
Przyglądając się trwającej od początku rządów Prawa i Sprawiedliwości walce o kształt sądownictwa, uświadomiłam sobie, dlaczego rundy walk bokserskich są limitowane czasowo. Żadna przecież przyjemność oglądać dwóch słaniających się ze zmęczenia zawodników, którzy ostatkiem sił zadają sobie kolejne ciosy. Choć coraz częściej chybiają, żaden nie chce się poddać i zejść z ringu. Mimo że publiczność już ziewa i nie potrafi ukryć zniesmaczenia.
Ze sporu o wymiar sprawiedliwości obie strony wyszły mocno pokiereszowane. Oczywiście sądom dostało się znacznie mocniej niż politykom. Ci ostatni nie od dziś grają w tę grę i dobrze wiedzą, co zrobić, aby nawet ewidentną porażkę przekuć w wizerunkowy sukces. Sędziowie dopiero uczą się tej sztuki. Wcześniej nie była im do niczego potrzebna.
A mimo to nie da się zaprzeczyć, że przy przeprowadzaniu tzw. reformy wymiaru sprawiedliwości rządzący zaliczyli kilka bolesnych wpadek. Tą chyba najbardziej spektakularną była przegrana bitwa o Sąd Najwyższy. Bo choć politykom udało się utworzyć dwie nowe izby SN (Dyscyplinarną oraz Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych) i obsadzić je zaufanymi ludźmi, to ostatecznie nie zdołali pozbyć się osób, które przeszkadzały im najbardziej. A że taki był cel przeprowadzanych w 2018 r. zmian w przepisach, nikt nawet nie ukrywał.
W uzasadnieniu prezydenckiego projektu nowej ustawy o SN obniżającego wiek przechodzenia sędziów SN w stan spoczynku wprost zostało przecież napisane, że ma to być narzędzie, które umożliwi weryfikację kadry sędziowskiej orzekającej w najważniejszym sądzie w Polsce. Tą drogą planowano pozbyć ok. 40 proc. składu SN. O tym, że w tym wszystkim chodziło o kwestie personalne, a nie ustrojowe, najlepiej świadczy przypadek prof. Małgorzaty Gersdorf, którą też miały objąć przepisy o wcześniejszym stanie spoczynku. Powstał jednak problem: wysłanie jej na przedterminową emeryturę wiązałoby się ze skróceniem jej kadencji na stanowisku I prezesa SN. A to, że trwa ona sześć lat, jest zapisane nie w zwykłych ustawach, lecz w konstytucji.
Mimo to rządzący twierdzili, że mogą w sposób dowolny regulować w przepisach wiek przechodzenia sędziów w stan spoczynku. I że prof. Gersdorf nie stoi ponad prawem, musi się podporządkować woli ustawodawcy, czyli pokornie odejść z czynnej służby. Bo przecież nie można pełnić funkcji I prezesa SN, będąc już na sędziowskiej emeryturze. Zdecydowana większość sędziów oraz spora grupa ekspertów (w tym znakomite autorytety z dziedziny prawa konstytucyjnego) stała natomiast na stanowisku, że jest niedopuszczalne, aby pod pozorem dostosowania wieku przechodzenia w stan spoczynku sędziów do powszechnego wieku emerytalnego skracać zapisaną w konstytucji kadencję I prezesa SN.
Ostatecznie nie udało się rozwikłać tego sporu krajowymi siłami. Konflikt pomógł nam rozstrzygnąć dopiero Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej. W następstwie jego orzeczenia politycy zostali postawieni pod ścianą i – chcąc nie chcąc – musieli pójść na ustępstwa. Przywrócili więc do czynnej służby sędziów odesłanych wcześniej na przymusową emeryturę. Oczywiście największą porażką był dla nich triumfalny powrót na stanowisko I prezes SN prof. Małgorzaty Gersdorf.
O porażce rządzących z całą pewnością nie można za to mówić w przypadku Trybunału Konstytucyjnego. Tutaj „reforma” udała im się wprost wybornie. Przeprowadzono ją błyskawicznie, precyzyjnie i niezwykle skutecznie. Prawdziwy legislacyjny blitzkrieg. Tylko pogratulować. W następstwie zmian trybunał w ekspresowym tempie został opanowany przez ludzi wybranych głosami posłów partii rządzącej – w tym trzech nadprogramowych sędziów, popularnie nazywanych „dublerami”. Efekt jest taki, że obecnie w TK na 15 sędziów aż 10 zostało wskazanych przez większość sejmową. Na czele sądu konstytucyjnego stoi Julia Przyłębska, jej zastępcą jest Mariusz Muszyński. Oboje wybrani oczywiście przez PiS. Lepszej konfiguracji obecna władza nie mogłaby sobie wymarzyć.
Uderzenie w pierwszej kolejności akurat w TK należy ocenić jako strategiczny majstersztyk. W ten sposób politycy rządzący pozbyli się ostatniego organu, który mógłby im skutecznie utrudniać realizację ambitnych planów. I znów – PiS nawet nie krył się z tym, że taki właśnie cel przyświecał zmianom przeprowadzanym na przełomie 2015 i 2016 r. Co prawda mówiono wówczas o tym, że stary TK zapewne zakwestionowałby sztandarowy punkt programu partii Jarosława Kaczyńskiego, czyli 500+, jednak było wiadomo, że to argument wymyślony na potrzeby suwerena – bo jakoś trzeba było mu uzasadnić konieczność podporządkowania sobie tak ważnej, niezależnej instytucji.
Gra toczyła się jednak o dużo wyższą stawkę. Szybko okazało się, że ci, którzy od początku zdecydowanie protestowali przeciwko zmianom w trybunale, mieli jak najbardziej uzasadnione obawy. Zaraz po „przewrocie” trybunał, zamiast bronić porządku konstytucyjnego – do czego przecież został powołany – zaczął rzucać koła ratunkowe posłom partii rządzącej. A ci ochoczo je łapali i zapewne w przyszłości nadal będą korzystać z okazanej im przychylności. Przykład? Proszę bardzo! Ktoś kwestionuje sposób powoływania sędziowskiej części Krajowej Rady Sądownictwa? Cyk! Parlamentarzyści szybko składają wniosek do TK o zbadanie, czy procedura jest zgodna z konstytucją. I otrzymujemy wyrok, który jest oczywiście potwierdzeniem, że to politycy mają rację. Nie podobają nam się sędziowie TK wyłonieni przez koalicję PO-PSL? Cyk! Prokurator generalny Zbigniew Ziobro składa wniosek do TK podważający ich wybór. Trybunał nie kwapi się, aby zająć się tą sprawą, ale ma świetny pretekst dla odsuwania od orzekania sędziów, których status jest podważany. Podobne przykłady można mnożyć. Widać jak na dłoni, że trybunał stał się dla polityków PiS tarczą ochronną, za którą mogą się zawsze schować, gdy ktoś im zarzuca łamanie ustawy zasadniczej. My łamiemy konstytucję? Ależ skąd! Mamy przecież domniemanie konstytucyjności ustaw, a obalić je może jedynie TK! Tak się zazwyczaj kończą rozmowy z politykami PiS. I trudno odmówić im racji. Przynajmniej pod względem formalnym.
To nic, że trybunał przez swoją lojalność wobec obozu władzy stracił autorytet. To nic, że już nikt poważny nie zwraca się do niego o rozstrzygnięcie problemów konstytucyjnych. Co z tego, że z roku na rok działa on coraz bardziej opieszale. Ważne, że skok na TK zapewnił politykom PiS asa, którego zawsze mogą wyciągnąć z rękawa, gdy pojawiają się wątpliwości co do konstytucyjności ich działań.
Kolejną niezwykle ważną zmianą, jaką PiS przeforsował w wymiarze sprawiedliwości, była wspominana już „reforma” Krajowej Rady Sądownictwa. Teraz o tym, jacy sędziowie w niej zasiadają, decyduje Sejm, a w praktyce – posłowie partii, która akurat ma większość w Sejmie. Wcześniej skład KRS w znacznej części wybierało samo środowisko. Rządzącym tak się spieszyło z przeprowadzeniem zmiany, że aż skrócili kadencję sędziów, których wybrano według starego trybu. W efekcie wymieniono 15 członków rady.
Ale wbrew pozorom PiS wcale nie osiągnął na tym polu bezapelacyjnego sukcesu jak w przypadku TK. Wręcz przeciwnie, jest coraz więcej dowodów na to, że ostatecznie skok na KRS to ich porażka. Bo choć rządzący zdobyli duży wpływ na organ, który decyduje o tym, jakie osoby orzekają w sądach, to trudno oprzeć się wrażeniu, że nie wszystko poszło tak, jak powinno. I sami pomysłodawcy zmiany zdają sobie z tego sprawę. Nie chcę się rozpisywać o wszystkich wizerunkowych wpadkach, jakie w niecałe dwa lata przydarzyły się obecnym członkom KRS. Trudno jednak nie wspomnieć o aferze hejterskiej w Ministerstwie Sprawiedliwości, na skutek której Zbigniew Ziobro musiał się pozbyć swojej prawej ręki w sprawach sądowych kadr, czyli Łukasza Piebiaka. Politycy rządzący zapewne nie spodziewali się, że opór środowiska sędziowskiego przeciwko ich działaniom będzie aż tak duży. Okazało się, że nie wystarczy nęcić sędziów rejonowych atrakcyjnymi delegacjami, awansami, stanowiskami. W efekcie mamy taki skład KRS, jaki mamy. A że nie jest on – delikatnie mówiąc – spełnieniem marzeń, po cichu przyznają już nawet politycy partii rządzącej. Co więcej PiS, bezpardonowo atakując sędziów, doprowadził do bardzo niebezpiecznej sytuacji. Teraz bardzo trudno będzie bowiem rzetelnie rozliczać tych przedstawicieli środowiska, którzy rzeczywiście dopuścili się nadużyć. Zawsze mogą pojawić się głosy, że skoro dany sędzia jest ścigany przez upolityczniony system dyscyplinarny, to jego sprawa ma zapewne drugie dno.
To, co okazało się klęską PiS, sędziowie mogą zapisać na swoje konto jako sukces. Zmasowany atak na wymiar sprawiedliwości doprowadził bowiem do ogromnej konsolidacji środowiska. Widać to przede wszystkim na niższych szczeblach sądów. Sędziowie wspierają się i choć zdarza się im posunąć w tym o krok za daleko, to z całą pewnością solidarność jest obecnie ich największym atutem.
Drugą lekcją, jaką sędziowie mogą wynieść z politycznej zawieruchy, jest otrzeźwienie. PiS prawidłowo zdiagnozował, co dolega polskiemu sądownictwu. I nie chodzi tutaj o skostniałe procedury, choć one też negatywnie wpływają na wizerunek i zaufanie do sądów. Mam raczej na myśli postawy samych sędziów. Nie twierdzę, że wszystkich. Osobiście znam wielu wspaniałych ludzi wykonujących ten zawód – którzy rozumieją, że jest to misja, poświęcają odpowiednią uwagę każdej sprawie i podchodzą z szacunkiem do każdego podsądnego. Co ciekawe, większość z nich orzeka w sądach rejonowych. Ale obserwuję również postawy skrajnie przeciwne: sędziów pysznych, zarozumiałych, roszczeniowych. Ktoś może powiedzieć, że są to wyjątki, i machnąć na to ręką. Jednak właśnie takie bagatelizowanie problemu niezwykle ułatwiło PiS atak na sądy. Ludzie mieli już naprawdę dosyć sędziów traktujących ich z buta. Mam nadzieję, że to, co się wydarzyło przez ostatnie cztery lata, ten niezwykle trudny okres dla wymiaru sprawiedliwości, uświadomił środowisku sędziowskiemu, dlaczego zmiany przeprowadzone przez PiS cieszyły się sporym poparciem opinii publicznej. Że sędziowie zrozumieli, iż ich praca podlega ocenie, a społeczeństwo ma wobec nich pewne oczekiwania. A oni muszą ciężko pracować, aby odbudować autorytet wymiaru sprawiedliwości. I powinni to przede wszystkim robić na salach rozpraw, a nie podczas manifestacji. Jeżeli w końcu wyjdą z tych swoich wież z kości słoniowej, będzie to chyba jedyna dobra rzecz, jaka wyniknie z całej tzw. reformy wymiaru sprawiedliwości. Dobra nie tylko dla samego środowiska, lecz przede wszystkim dla społeczeństwa.
Mam nadzieję, że przez ostatnie cztery lata sędziowie zrozumieli, iż ich praca podlega ocenie, a społeczeństwo ma wobec nich pewne oczekiwania. A oni muszą ciężko pracować, aby odbudować autorytet wymiaru sprawiedliwości. I powinni to robić przede wszystkim na salach rozpraw, a nie podczas manifestacji