Gdyby nie głośne protesty przeciwko PiS-owskim zmianom w sądach, przeciętny obywatel mający na głowie proces pewnie nawet by nie zauważył, że była jakaś reforma.
Polskie sądownictwo / DGP
Trudno oprzeć się wrażeniu, że zwykły Kowalski, który po tzw. reformie wymiaru sprawiedliwości ma do załatwienia sprawę w sądzie, nawet nie odczuje efektów zmian wywołujących przez wiele miesięcy tyle emocji. Legislacyjny trójpak w postaci ustaw o Sądzie Najwyższym, Krajowej Radzie Sądownictwa oraz ustroju sądów powszechnych – jeśli w ogóle miał jakiś wpływ na jakość usług świadczonych „klientom” sądów, to był on bardzo pośredni. Jest spore prawdopodobieństwo, że przeciętny obywatel mający na głowie proces nie miał się jeszcze okazji zetknąć z sędziami nominowanymi przez nową, upolitycznioną KRS. Zapewne nie zauważył też porządków, jakie zaprowadzili na swoim podwórku prezesi sądów obsadzeni na stanowiska przez ministra sprawiedliwości. Dla stron procesu najważniejsze jest to, aby ich spór cywilny czy sprawa karna trwały jak najkrócej, kosztowały jak najmniej i zostały sprawiedliwie rozstrzygnięte. Czy przez ostatnie cztery lata przynajmniej zaczęliśmy się zbliżać do tych celów? Na pewno nie, jeśli chodzi o tempo wydawania orzeczeń.

Lepiej się szybko pogodzić

Przy porównywalnej liczbie spraw skierowanych do sądów w 2015 r. i 2018 r. (odpowiednio 15,2 tys. i 15 tys.) średni czas ich załatwiania się wydłużył. W 2015 r. wynosił on 4,2 miesiąca, a w ubiegłym roku – już 5,3 miesiąca. W konsekwencji wzrosła też zarówno liczba wyroków przyznających stronom odszkodowania za przewlekłość postępowań, jak i sumy wypłacane z kasy państwa z tego tytułu. Większe opóźnienia są szczególnie zauważalne w sprawach cywilnych i to one odpowiadają głównie za ogólne „spowolnienie” wymiaru sprawiedliwości.
Magazyn DGP. Okładka. 4 października 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Choć jesteśmy na progu wielkiej reformy procedury cywilnej, która (jak każda taka zmiana) ma spowodować, że sprawy nabiorą tempa, to efekty będzie można oceniać w kolejnych latach. Na razie zarówno w sądach rejonowych, jak okręgowych czas trwania takich postępowań ogólnie się wydłużył. Jedynie w niektórych rodzajach spraw cywilnych – jak np. w sporach pracowniczych – można dostrzec poprawę.
Jak chwali się Ministerstwo Sprawiedliwości, w I półroczu 2019 r. sądy rejonowe rozpatrzyły 1,5 razy więcej pozwów z prawa pracy niż w I półroczu 2016 r. (ich liczba wzrosła w tym okresie z 39,5 tys. do 54,4 tys.). – Na przykład średnio aż o sześć miesięcy krócej w I półroczu 2019 r. rozpatrywano wnoszone przez inspektorów pracy sprawy o ustalenie stosunku pracy w porównaniu do I półrocza 2016 r. – informują przedstawiciele resortu.
Tyle że w całym 2018 r. inspektorzy pracy ogółem wnieśli do sądów zaledwie 83 takie pozwy na rzecz 122 osób. A zatem sukcesy resortu nie są tak imponujące, jak wyglądają na pierwszy rzut oka. – To trochę tak, jakby drużyna spadła z ligi, a my cieszylibyśmy się, że miała za to najwięcej celnych podań do bramkarza. I to głową – komentuje Jarosław Gwizdak, szef INPRIS, były sędzia. On sam nie ma wątpliwości, że w ostatnich czterech latach sądy nie stały się bardziej przyjazne dla Kowalskich.
Na przykład w jednych z najbardziej newralgicznych dla wszystkich pracowników spraw – tych dotyczących wypowiedzeń umów o pracę – na wyrok wciąż trzeba czekać średnio 8,7 miesiąca przed sądem rejonowym; przed sądem okręgowym – ponad rok. W dużych miastach trwa to najdłużej, a rekordziści wypatrują upragnionego orzeczenia nawet i osiem lat. Jeśli zatem osoba bezprawnie zwolniona ma wziąć pełnomocnika, dojeżdżać do sądu w nadziei, że kiedyś sąd przywróci ją do pracy lub wywalczy odszkodowanie w wysokości trzech pensji, to raczej daje sobie spokój.
Symbolicznym gestem w kierunku obywateli było zniesienie (od sierpnia tego roku) opłaty od pozwu i apelacji w sprawach związanych z prawem pracy i ubezpieczeniami społecznymi. Mimo że były one niskie (wynosiły 30 zł), to na duże oszczędności nie można liczyć. Ponadto zniesione będą opłaty w sprawach, w których wartość przedmiotu sporu nie przekracza 50 tys. Niby sporo, ale w pozwach dotyczących przywrócenia do pracy przyjmuje się, że wartość przedmiotu sporu stanowi dwunastokrotność pensji. A zatem ten próg przekroczy wiele osób nawet średnio zarabiających. W innych kategoriach spraw cywilnych opłaty od pozwów podniesiono. Przy sporze np. o 600 zł wzrosła ona z 30 zł do 100 zł; jeśli przedmiotem sporu jest 5 tys. zł, to zamiast 250 zł zapłacimy 400 zł, a przy 16 tys. – zamiast 800 zł musimy wydać 1 tys. zł. Opłaty maksymalne skoczyły zaś o 100 proc. (ze 100 do 200 tys.). Dochodzenie sprawiedliwości będzie więc znacznie droższe (do tego wszystkiego nałożono dodatkową opłatę za uzasadnienie wyroku na piśmie).
W obszarze regulacji cywilnych dla osób zadłużonych na pewno korzystną zmianą było skrócenie z 10 do 6 lat podstawowego terminu przedawnienia roszczeń (dokonano tego w lipcu 2018 r.). Co więcej, w sprawach przeciwko konsumentom sądy badają teraz przedawnienie z urzędu. Wcześniej, nawet jeśli sąd widział, że roszczenie jest niewymagalne (czyli dłużnik nie musi już go spłacać), musiał czekać, aż taki argument podniesie sam dłużnik. Jeśli ten się np. nie zorientował, to najczęściej podejmował jakieś działania dopiero wtedy, gdy komornik zablokował mu konto. Na czym korzystały firmy windykacyjne, za bezcen wykupujące przedawnione długi, by potem odzyskiwać wierzytelności. Po zmianach kierowanie takich przedawnionych roszczeń do sądów nie ma już sensu.

Majstrowanie bez końca

W przeciwieństwie do sporów cywilnych wyraźnie przyspieszyły sprawy karne. Czas trwania postępowań rozpatrywanych przez sądy okręgowe skrócił się w pierwszym półroczu 2019 r. o prawie trzy miesiące w stosunku do 2015 r. Natomiast w sądach rejonowych przeciętne postępowanie karne trwało w 2018 r. 4,8 miesięcy w porównaniu z 5,9 miesiąca w 2015 r.
Oczywiście mogłoby być lepiej, gdyby nie częste majstrowanie w kodeksie karnym i procedurze karnej. Same w sobie powodują one spowolnienie w sądach i prokuraturach związane choćby z tym, że wszyscy muszą się nowych przepisów nauczyć. Obecnie może się zdarzyć tak, że sędzia podczas jednej wokandy będzie mieć trzy sprawy, a w każdej trzeba zastosować różne przepisy proceduralne, w zależności od tego, kiedy doszło do przestępstwa (np. – czy w czasie jego popełnienia obowiązywała ustawa z 2016 r. czy wcześniejsza). A jeśli popełni błąd, który mógł mieć wpływ na treść wyroku, droga do apelacji (i kolejnych miesięcy procesu) jest otwarta.
W niektórych przypadkach wydłużenie postępowań było naturalnym skutkiem zaostrzenia regulacji. Przykład? Na początku rządów Prawa i Sprawiedliwości, w marcu 2016 r., uchylono przepis, który pozwalał na szybsze zakończenie wielu drobnych spraw. I to bez obciążania sądów. – Chodziło w nim o to, że jak pokrzywdzony i oskarżony porozumieją się ze sobą w sprawach o przestępstwa zagrożone do karą pięciu lat więzienia, to można było zakończyć sprawę już na etapie postępowania przygotowawczego – tłumaczy dr Paweł Czarnecki z Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Na przykład: jeśli złodziej ukradł komuś smartfona za 600 zł, ale w trakcie postępowania zwrócił go właścicielowi lub oddał mu za niego pieniądze oraz dodatkowo wypłacił mu np. 1000 zł zadośćuczynienia, prokurator z reguły musiał umorzyć sprawę i w rezultacie wszyscy byli zadowoleni – dodaje prawnik.
Oskarżony, nie dość, że unikał sankcji, to jeszcze nie był wpisywany do Krajowego Rejestru Karnego. Zarówno prokurator, jak i sędzia też byli zadowoleni, bo bez wdawania się w żmudne postępowanie dowodowe szybko zamknęli sprawę i mogli przejść do kolejnych obowiązków. Ponieważ przepis, który pozwalał na takie rozwiązanie, skasowano, teraz – nawet jak strony dojdą do porozumienia i prześlą ugodę do sądu, to ten i tak musi przeprowadzać dowody i wydać wyrok. Co prawda w życie wchodzi właśnie obszerna nowelizacja procedury karnej, która ma usprawnić i przyspieszyć postępowania (cel każdej reformy w sądach), ale czy rzeczywiście tak się stanie, będzie można ocenić dopiero za rok czy dwa.
Wśród ważniejszych zmian, które udało się przeprowadzić przed końcem kadencji, jest np. wprowadzenie kar za przekręcanie liczników, czyli koszmar każdego, kto kupował używane auto. Za taki proceder grozi teraz do pięciu lat więzienia. Oczywiście to, jak nowe przepisy będą stosowane, jest zupełnie odrębną kwestią (najwcześniej za rok przekonamy się, czy udało się kogoś skazać z tego paragrafu). Więcej szumu było przy rozszerzaniu granic obrony koniecznej, które w założeniu miały wprowadzić do polskiego prawa amerykańską zasadę „mój dom, moja twierdza”. Prawnicy wyrażali jednak wątpliwości, czy przepis ten faktycznie był potrzebny. Tego samego nie można powiedzieć o zaostrzeniu kar dla alimenciarzy unikających łożenia na dzieci. Akurat te zmiany zadziałały natychmiastowo. Zgodnie z nowymi zasadami mogą oni trafić na rok do więzienia, jeśli spóźniają się z wypłatą świadczenia co najmniej trzy miesiące. W efekcie kwota zaległości alimentacyjnych błyskawicznie zmniejszyła się ze 180 mln zł do 106 mln zł, a ściągalność świadczeń do Funduszu Alimentacyjnego poszybowała o 100 proc.

Sekrety algorytmu

Jedną ze sztandarowych obietnic dotyczących wymiaru sprawiedliwości spełnionych przez ministra było wdrożenie systemu losowego przydzielania spraw. W zamyśle resortu stanowi on gwarancję wydawania bezstronnych wyroków. A także ma przełożyć się na wzrost zaufania do sądów – bo obywatel wiedziałby, że jego sprawa trafiła do konkretnego sędziego na skutek działania algorytmu, a nie według czyjegoś widzimisię (albo ze znacznie bardziej niecnych powodów). Czy takie rozwiązanie ma znaczenie z punktu widzenia niwelowania przewlekłości, na którą wszyscy tak narzekamy?
System wprowadzono po kilkumiesięcznym pilotażu w kilku sądach, po czym rozszerzono go na cały kraj. Sędziowie skarżą się, że losowanie premiuje tych leniwych. Bo im szybciej dany sędzia skończy sprawę, tym prędzej jest brany pod uwagę przy następnym losowaniu. Oczywiście resort sprawiedliwości zapewnia, że algorytm uwzględnia obłożenie sprawami i to, że sprawa sprawie nierówna, jednak zasady działania systemu pozostają tajemnicą. Rzetelnych badań, które pokazałyby jego wpływ na sprawność sądów, niestety nie ma.
Poza tym wszystko zostało po staremu. Wystarczy sięgnąć do najnowszego raportu Fundacji Court Watch Polska z obywatelskiego monitoringu sądów. Wynika z niego, że w 2018 r. 6 proc. rozpraw, które mieli obserwować wolontariusze organizacji, w ogóle się nie odbyło. W co trzecim takim przypadku rozprawa została odroczona po wywołaniu i wejściu zainteresowanych na salę. Ale jeśli profesjonalni pełnomocnicy, otrzaskani w kontaktach z sądową administracją, nie mogą się doprosić, aby o odwołaniu terminu zawiadomiono ich, zanim przejadą pociągiem pół Polski, to co powiedzieć o kimś, kto do sądu trafia pierwszy raz w życiu. Kolejne nieprzyjazne cechy sądownictwa, jak trudny dostęp do informacji, nieczytelne pouczenia, hermetyczne uzasadnienia wyroków, brak w wielu miejscach ułatwień dla niepełnosprawnych, również tak jak były, tak są.
Sędziowie skarżą się, że losowanie premiuje tych leniwych. Bo im szybciej dany sędzia skończy sprawę, tym prędzej jest brany pod uwagę przy następnym losowaniu. Oczywiście resort sprawiedliwości zapewnia, że algorytm uwzględnia obłożenie sprawami i to, że sprawa sprawie nierówna, jednak zasady działania systemu pozostają tajemnicą