Martwi mnie, że prawdopodobnie nie poznamy nazwisk sędziów, którzy poparli kandydatów do Krajowej Rady Sądownictwa. Dużo bardziej martwi mnie jednak to, że ten sam mechanizm może być wykorzystany w innych sprawach. Ot choćby po to, by zamknąć usta dziennikarzom.
Krótkie przypomnienie faktów – pod koniec czerwca Naczelny Sąd Administracyjny wydał wyrok nakazujący udostępnienie list poparcia dla kandydatów do nowej KRS. Wydawało się, że sprawa jest ostatecznie rozstrzygnięta. Włączył się jednak do niej prezes Urzędu Ochrony Danych Osobowych, który wydał dwa postanowienia nakazujące wstrzymanie ujawnienia nazwisk osób widniejących na listach. Rzecznik praw obywatelskich poprosił o przesłanie tych postanowień. W dniu, w którym je otrzymał, grupa posłów PiS złożyła do Trybunału Konstytucyjnego wniosek o stwierdzenie niekonstytucyjności przepisu, który ma być podstawą do upublicznienia listy nazwisk sędziów popierających kandydatów do KRS. Jednocześnie zażądała w nim, aby TK wydał zabezpieczenie i wstrzymał wykonanie wyroku nakazującego ujawnienie tych danych.
W praktyce jest więc już pozamiatane. Jaki scenariusz jest najbardziej prawdopodobny? RPO zaskarży postanowienia prezesa UODO do sądu administracyjnego. Nawet jeśli wygra, to i tak tylko dla własnej satysfakcji. Do tego czasu TK wyda już bowiem postanowienie o zabezpieczeniu wniosku i zablokuje udostępnienie list. A potem będzie już mógł ze spokojem zająć się samym wnioskiem. Jestem dziwnie spokojny co do kierunku rozstrzygnięcia.
Okazuje się więc, że nawet ostateczne – wydawałoby się – wyroki sądów nic dzisiaj nie znaczą. Już samo to powinno budzić duże zaniepokojenie. I budzi, zresztą nie tylko w Polsce. Europejska Sieć Rad Sądownictwa wezwała polski Sejm do natychmiastowego opublikowania list poparcia. „Wykonanie obowiązku wynikającego z wyroku jest sprawą wielkiej wagi i powinno nastąpić w najkrótszym możliwym terminie, do czego was wzywamy” – można przeczytać w tym liście.
Mnie osobiście martwi dodatkowo coś innego. Ten sam mechanizm może być bowiem wykorzystany do cenzury prewencyjnej. Wyobraźmy sobie, że dziennikarz chce opisać ciemne sprawki jakiegoś polityka. Chcąc zachować rzetelność, prosi go o komentarz. Ten zaś natychmiast występuje do prezesa UODO, który – podobnie jak w tej sprawie – zobowiązuje wydawcę, by nie ujawniał danych osobowych polityka. Jaką gazetę stać w tej chwili na to, żeby zaryzykować 20 mln euro, a taka kara groziłaby za złamanie takiego nakazu?
Przesadzam? Scenariusz ten jest dużo bardziej realny, niż mogłoby się niejednemu wydawać. Już pół roku temu Komisja Europejska interweniowała u rumuńskiego rzecznika ochrony danych osobowych, by ten nie nadużywał RODO wobec prasy. Pozostaje mieć nadzieję, że Polska to nie Rumunia.