Nie byłem zwolennikiem działań podejmowanych przez sędziów Sądu Najwyższego, którzy bronili samych siebie przy wykorzystaniu sztuczek prawnych i dyskusyjnych pytań prejudycjalnych kierowanych do Trybunału Sprawiedliwości UE. Rozumiałem jednak ich rację: gdy jedzie na kogoś walec, metoda powstrzymania operatora maszyny jest drugorzędna.
Nie mogę więc potępiać SN, który nie podjął w piątek uchwały w szalenie istotnej kwestii, skoro możliwość jej podjęcia była dyskusyjna. Razi mnie jednak to, że w swojej sprawie sędziowie wykazywali się ogromną kreatywnością, zaś w sprawie dotyczącej tysięcy obywateli procedura okazała się sztywna.
Mowa o rozproszonej kontroli konstytucyjności. Sąd Najwyższy miał możliwość na stałe wpisać ją do podręcznika statystycznego polskiego sędziego. A było to tak, że w marcu 2018 r. Trybunał Konstytucyjny uznał jeden z przepisów prawa ochrony środowiska za niezgodny z ustawą zasadniczą. Chodziło o to, że ludzie, których nieruchomości straciły na wartości, mieli dwa lata na wytoczenie powództwa o odszkodowanie od wejścia w życie aktu, który ograniczył sposób korzystania z nieruchomości. Trybunał przyznał, że był to termin zbyt krótki, przez co wiele osób nie skorzystało ze swojego uprawnienia. Zarazem sędziowie odroczyli utratę mocy obowiązującej przepisu o 12 miesięcy. To częsta praktyka – bywa bowiem tak, że przepis jest niekonstytucyjny, ale wyrzucenie go z ustawy od razu i pozostawienie dziury byłoby szkodliwe.
W toku rozpoznawania jednej ze spraw dotyczących nieruchomości położonej nieopodal portu lotniczego powstała wątpliwość: czy w okresie odroczenia utraty mocy obowiązującej przepisu uznanego za niekonstytucyjny przez Trybunał Konstytucyjny dopuszczalna jest odmowa zastosowania przez sąd takiego przepisu, co do którego nastąpiło uchylenie domniemania jego konstytucyjności? Krótko i prosto mówiąc: czy sąd może nie zastosować formalnie obowiązującego przepisu, powołując się na jego niekonstytucyjność? A jeszcze prościej i generalizując: czy rozproszona kontrola konstytucyjności jest dopuszczalna?
Sąd Najwyższy odmówił podjęcia uchwały. A to dlatego, że ustawodawca zakpił z Trybunału Konstytucyjnego, obywateli oraz samego Sądu Najwyższego.
W lutym 2019 r. – czyli już po zadaniu pytania Sądowi Najwyższemu przez sąd powszechny – uchwalono, że zdecydowanie zbyt krótki 2-letni termin na wystąpienie z roszczeniem zastąpiono rzekomo wystarczającym terminem 3-letnim.
Prawdą jest, że w takiej sytuacji wydanie uchwały przez Sąd Najwyższy jest dyskusyjne. Zgodnie z procedurą wydana uchwała ma służyć rozstrzygnięciu sprawy. W tym wypadku raczej by nie służyła. Tyle że widziałem co najmniej 15 razy, gdy sędziowie SN ogłaszali uchwały, mimo że było to proceduralnie wątpliwe. Ba, niekiedy nawet przyznawali, że co prawda stan faktyczny sprawy utrudniał zajęcie stanowiska, ale z uwagi na jego istotność warto przymknąć oko.
Dyskusja o rozproszonej kontroli konstytucyjności – czyli modelu, w którym przepisy z polskiego prawa usuwa Trybunał Konstytucyjny, ale sąd powszechny może w indywidualnej sprawie przepisu z powodu jego niezgodności z konstytucją nie zastosować – rozgorzała wraz z tragiczną śmiercią Trybunału Konstytucyjnego. Wcześniej zwolenników konstytucyjnego rozproszenia było niewielu, przede wszystkim prof. Ewa Łętowska oraz nieżyjący prof. Bogusław Banaszak. Argumenty przeciwników są istotne. Prawdą jest, że orzecznictwo byłoby mniej przewidywalne. Prawdą jest także, iż nie każdy sędzia sądu rejonowego nadaje się do rozstrzygania o konstytucyjności przepisów. Z drugiej strony – czy prawo jest dla obywateli, czy obywatele dla prawa? Ostatnie postanowienie SN niestety udowadnia, że jednak to drugie.