Projekt nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie (opublikowany 31 grudnia 2018 r.) powinno się wyśmiać. Sęk w tym, że dotyczy kwestii śmiertelnie poważnych. I wyśmiewanie go mogłoby doprowadzić do przeoczenia tego, co w nim naprawdę ważne i – niestety – groźne.
Zacznijmy od sprawy formalnej: gdy zaczynałem pracę nad tym tekstem, pisałem jeszcze o projekcie znajdującym się w legislacyjnym obiegu. Gdy kończyłem – znana już była deklaracja premiera Mateusza Morawieckiego, że „projekt ustawy wróci do wnioskodawców w celu wyeliminowania wszystkich wątpliwych zapisów”. Tym bardziej warto podpowiedzieć, co urzędnikom poszło nie tak w przygotowaniu pierwszej wersji ustawy, by błędów tych udało się uniknąć w kolejnej.
Nowa ustawa ma dotyczyć przemocy domowej. I tu pierwsza zmiana w stosunku do tego, co jest obecnie. Teraz przepisy dotyczą „przemocy w rodzinie”. Będą zaś (o ile oczywiście projekt ujrzy jeszcze światło dzienne, a nie trafi na lata do szuflady) mówić o „przemocy domowej”. Najprawdopodobniej za tą korektą stała ideologia, by nie łączyć rodzin z przemocą. Niemniej jednak to dobra zmiana. Ofiarami przemocy domowej mogą być przecież osoby żyjące w konkubinacie. I choć dziś sądy także uznają, że podlegają one ochronie, to nie zaszkodzi jej wzmocnić. To niestety ostatnia dobra zmiana w projektowanych przepisach.
Kwestia najważniejsza: zmienić się ma definicja przemocy domowej. Dziś jest nią „jednorazowe albo powtarzające się umyślne działanie lub zaniechanie naruszające prawa lub dobra osobiste”. Będzie zaś „powtarzające się umyślne działanie lub zaniechanie”. Oznacza to, że przemocą miałoby być to, co się powtórzy. Jednorazowe uderzenie nie byłoby już w świetle ustawy penalizowane, a osoba, która się go dopuści, nie byłaby sprawcą.
Czemu ma służyć taka zmiana? Nie wiadomo. Projektodawca nowelizacji – Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej – nie wyjaśnia tego w uzasadnieniu. Można więc jedynie odnosić się do argumentów przywoływanych wcześniej przez osoby związane z rządem. Słyszeliśmy wielokrotnie, że nie można do końca życia stygmatyzować ludzi, którzy raz przesadzą i w emocjach uderzą. Złośliwie można jednak spytać, dlaczego tej samej miary nie przyłożyć np. do złodzieja? Dlaczego mamy nie „stygmatyzować” sprawcy przemocy domowej, ale już jesteśmy za stygmatyzacją kogoś, kto ukradnie „zaledwie” jeden samochód? To zresztą argument niefortunny, gdyż co tak naprawdę oznacza, że coś zostało zrobione „jednorazowo”? Raz w życiu? Nawet najpoważniejsze przestępstwa się przedawniają. Może więc raz na dekadę? A może raz w roku?
Często słychać, że mężczyźni są szykanowani przez kobiety. I w razie np. rozwodu pada zarzut przemocy w rodzinie, który służy pogrążeniu byłego partnera i wywalczeniu większego majątku. Można się zgodzić z tezą, że w sądach w sprawach rodzinnych (lub cywilnych o zabarwieniu rodzinnym – jak rozwód) widoczne jest lekkie przechylenie na korzyść kobiet. Niektórzy sędziowie wprost mówią, że lepsza najgorsza matka od najlepszego ojca. Tyle że to nie powód, aby wywracać do góry nogami ustawę. Kłopot jest tu ze stosowaniem przepisów, a nie z ich treścią. Żaden paragraf nie określa przecież, że dzieci powinny być przy matce ani że sprawcą przemocy jest zawsze mężczyzna.
Kilkukrotnie spotkałem się z argumentem, że jednorazowa przemoc była trudna do dowiedzenia w sądzie. I choć to prawda, to zarazem żaden argument za liberalizacją definicji przemocy. Wiele okoliczności – z różnych gałęzi prawa – trudno jest wykazywać w sądzie. Można jednak próbować i ustawodawca nie zamyka drogi sądowej.
Już po opublikowaniu projektu ustawy znaleźli się jego obrońcy. Przekonują oni, że przecież nadal ciężkie pobicie partnera, nawet jednorazowe, będzie podlegało karze na podstawie przepisów kodeksu karnego. Dlatego – ich zdaniem – nie można mówić o bezkarności sprawców. Warto jednakże pamiętać, jaki jest cel ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Tym zaś jest otoczenie szczególną opieką ofiar przemocy, której dopuszczają się osoby bliskie. Celem ustawodawcy była dbałość o relacje wśród najbliższych, a nie tworzenie mechanizmów prawnokarnych. Te są jedynie uzupełnieniem, gwarancją, że ustawa „ma zęby”.
Niestety, w projekcie zaproponowano również zmianę przykładowego ustawowego wyliczenia tego, co w praktyce może stanowić przemoc. Obecnie jest to zachowanie „w szczególności narażające na niebezpieczeństwo utraty życia, zdrowia, naruszające godność, nietykalność cielesną, wolność, w tym seksualną, powodujące szkody na zdrowiu fizycznym lub psychicznym, a także wywołujące cierpienia i krzywdy moralne u osób dotkniętych przemocą”. Projekt nowelizacji ogranicza wyliczenie do umyślnych działań lub zaniechań, „w szczególności narażających na niebezpieczeństwo utraty życia lub uszczerbek na zdrowiu”.
Określenie „w szczególności” oznacza, że nadal będzie mogła być karana przemoc psychiczna lub ekonomiczna. Ale czy będzie? Na pewno wygodną linią obrony sprawców będzie to, że nie bez powodu ustawodawca zrezygnował z obszerniejszego wyliczenia. Każdorazowo to, czy mamy do czynienia z przemocą domową, będzie oceniał prokurator. Od jego wrażliwości będzie zależało, czy uzna dany czyn za będący tym, co przemocą domową jest, ale czego ustawodawca nie wymienił w wyliczeniu. Bardzo prawdopodobne jest więc, że jeden śledczy wymachiwanie nożem przed oczyma męża lub żony uzna za przemoc domową, ale już inny stwierdzi, że nie doszło do czynu zabronionego. Samym wymachiwaniem bowiem nie można przecież „narazić na niebezpieczeństwo utraty życia lub uszczerbek na zdrowiu”, o ile tylko wymachujący robi to sprawnie. Zapewne do lamusa odeszłaby przemoc ekonomiczna. Już teraz – gdy przecież w ustawie wprost mówi się o krzywdach moralnych i naruszaniu wolności – prokuratury i sądy niechętnie uznają za przejaw przemocy finansowe uzależnienie osoby bliskiej. Można więc przypuszczać, że po zmianie działoby się to jeszcze rzadziej.
Kolejna projektowana zmiana to przebudowa „Niebieskiej karty”, czyli rozwiązania służącego dokumentowaniu i ochronie ofiar domowej przestępczości. Projekt nowelizacji przewiduje, że „Niebieską kartę” będzie można założyć jedynie za zgodą ofiary. W praktyce stanie się ona bezużyteczna. Równie dobrze można pozostawić jedynie możliwość złożenia przez pokrzywdzoną osobę zawiadomienia o możliwości popełnienia przestępstwa do prokuratury.
Uzależnienie wszczęcia jakiegokolwiek postępowania – począwszy od administracyjnego związanego z założeniem „Niebieskiej karty”, po karne, w którym „Niebieska karta” tworzy oś zainteresowania śledczych – od zgody ofiary istotnie zmniejszy problem przemocy domowej w Polsce. Niestety, tylko statystycznie, a nie praktycznie. Nie trzeba być bowiem specjalistą, by wiedzieć, że ofiary przemocy domowej nie są chętne do mówienia, a tym bardziej podpisywania się pod zarzutami wobec innego domownika. Już na studiach młodzież uczy się o „miodowym miesiącu”, który następuje po przemocowym czynie.
Co więcej, projekt nowelizacji przewiduje, że sprawca przemocy będzie miał wgląd w informacje zawarte w „Niebieskiej karcie”. Dowie się więc, co ofiara sądzi na jego temat i jakie stawia mu zarzuty. Bez wątpienia taka możliwość nie wpłynie na większą chęć ofiar do wyrażania zgody na założenie „Niebieskiej karty”.
Z przekonaniem można powiedzieć, że projektowana ustawa będzie korzystna dla sprawców przemocy, zaś niekorzystna dla ofiar. Po co rząd firmuje taki projekt? Trudno powiedzieć. Nie mamy do czynienia z czyjąś niefortunną wypowiedzią, lecz z przygotowanym projektem ustawy, do którego sporządzono uzasadnienie. Przy czymś takim musiało pracować co najmniej kilkanaście osób, a całe rozwiązanie musiało być zatwierdzone przez członka kierownictwa resortu. Premier Mateusz Morawiecki stara się rozbroić bombę, którą przygotowała mu minister Elżbieta Rafalska. Warto jednak pamiętać, że robi to na skutek społecznego oburzenia. Co myślą o przemocy domowej rządzący – dzięki najnowszemu projektowi już wiemy. Aż za dobrze.