Czy manifestowanie patriotyzmu naprawdę jest w Polsce niebezpieczne? I kto powinien o tym decydować?
Staram się nie mylić prawdziwego życia z ruchem na portalach społecznościowych. Choć z natury rzeczy (i przez „fabryczne” algorytmy na tych portalach) widujemy na nich głównie tych, z którymi się zgadzamy, pobieżny przegląd sprzecznych reakcji na zakazy manifestacji w Dniu Niepodległości może nam jednak uzmysłowić, jak bardzo różnimy się w ocenach tych samych wydarzeń. Ergo, że nie powinniśmy nigdy mówić „my, społeczeństwo”, a tym bardziej „my, naród”. Naród, który miał świętować stulecie odzyskania niepodległości, znów zajął się wzajemnymi oskarżeniami i obchodzeniem prawa.
W sprawie zakazów manifestacji w Dniu Niepodległości tylko co do jednego nie ma wątpliwości: lokalni włodarze mieli prawo je wydać. W myśl art. 14 ustawy – Prawo o zgromadzeniach (tj. Dz.U. z 2018 r. poz. 408) „organ gminy wydaje decyzję o zakazie zgromadzenia nie później niż na 96 godzin przed planowaną datą zgromadzenia, jeżeli: 1) jego cel narusza wolność pokojowego zgromadzania się, jego odbycie narusza art. 4 wyłączenie prawa do organizowania zgromadzeń lub uczestniczenia w zgromadzeniach lub zasady organizowania zgromadzeń albo cel zgromadzenia lub jego odbycie naruszają przepisy karne; 2) jego odbycie może zagrażać życiu lub zdrowiu ludzi albo mieniu w znacznych rozmiarach, w tym gdy zagrożenia tego nie udało się usunąć w przypadkach, o których mowa w art. 12 pierwszeństwo wyboru miejsca i czasu zgromadzenia lub art. 13 rozprawa administracyjna (…)”. I na te właśnie punkty zakazujący przemarszów włodarze się powoływali. Podobnie zresztą, jak ówczesny prezydent Warszawy Lech Kaczyński, kiedy w 2005 roku zakazywał w stolicy Parady Równości. A działo się to 10 lat przed uchwaleniem obecnych regulacji, które uwzględniły niepomyślny dla Polski wyrok ETPC z 2007 r. właśnie w sprawie tego zakazu, co może być dowodem albo na to, że nic się nie zmienia, albo na to, że zmienia się wszystko w zależności od tego, kto gdzie rządzi i zakaz wydaje (wtedy bowiem za nim opowiadali się ci, którzy dziś protestują).
Czy jednak tegoroczne decyzje odmowne w sprawie Święta Niepodległości były uzasadnione? I czy obowiązujące przepisy regulują kwestię – bądź co bądź przynajmniej zatrącającą o przekonania polityczne lub światopogląd – wystarczająco i właściwie?
Moją pierwszą reakcją na wiadomość o zakazaniu przez prezydent stolicy Hannę Gronkiewicz-Waltz Marszu Niepodległości była ulga. Może w tym roku nie będziemy świadkami gorszących scen, które zapamiętaliśmy z lat poprzednich? No właśnie, zapamiętaliśmy? Zapamiętałem ja i moi znajomi. Inni mogli je zapamiętać zupełnie inaczej. Wspomniany pobieżny przegląd Facebooka pokazał mi, że pamięć rzeczywiście bardzo zależy od przekonań. Niewątpliwie jednak – i niezależnie od przekonań politycznych – obchody w poprzednich latach były naznaczone przynajmniej obecnością haseł nie tylko nieprzystających do okazji, lecz również sprzecznych z prawem. „Przynajmniej”, bo – tu znów o subiektywności pamięci – niektórzy twierdzą, że większych problemów nie było, a manifestujący nienawiść byli w zdecydowanej mniejszości. Ale że byli, nie ma wątpliwości.
Reakcja druga: a co, jeśli ten zakaz tylko otworzy drogę dla jeszcze mniej pożądanych zachowań? Mniej podatnych na kontrolę? Część organizacji, które planowały wziąć udział w marszu, od razu zapowiedziało, że zakazu przestrzegać nie zamierza. Jak mówi mi jedna znajoma, to dowód, że nierespektowanie prawa przez szczyty władzy przenosi się w dół. Dostrzega związek między ignorowaniem np. wyroków Trybunału Konstytucyjnego (choćby w sprawie obsady tegoż) a brakiem szacunku do dopuszczanych przez obowiązujące prawo decyzji administracyjnych. Ja bym tej zależności nie przeceniał. Widzę za to taki plus zakazu, że skoro manifestacja jest nielegalna, to zmusi to służby państwowe (czyt. policję) do niedopuszczenia do łamania prawa. A że w poprzednich latach policja była do reagowania na jego przejawy nieskora, to może tak jest lepiej?
Łukasz Bojarski – którego znają państwo świetnie z tych łamów – zwrócił moją uwagę na jeszcze inny aspekt. „Urzędnik nie powinien decydować o tym, czy człowiek może gromadzić się czy manifestować. Urzędnik powinien marsz i uczestników zabezpieczyć. Tak samo w Lublinie, we Wrocławiu, jak i w Warszawie. Natomiast jeśli podczas manifestacji dochodzi do łamania prawa (nawoływanie do nienawiści, używanie zakazanych symboli itp.) zgromadzenie/marsz/manifestację urzędnik powinien rozwiązać, a policja powinna natychmiast interweniować. A zatem jedyny środek zapobiegawczy to ogłoszenie, że w Polsce zakazane jest to i to, i że zakaz będzie egzekwowany. I potem jego egzekwowanie, od początku” – pisze na swoim facebookowym koncie, otwierając dość burzliwą dyskusję o imponderabiliach. Co ciekawe, wcale nie między politycznymi oponentami, lecz w gronie ludzi, którzy najwyraźniej w większości spraw podstawowych się zgadzają.
„Czasem prewencja jest lepsza niż lekarstwo, a unikanie ryzyka jest lepszym pomysłem, niż minimalizowanie strat” – pisze jeden komentujący. Ktoś mu odpowiada: „niestety takie mamy czasy, że należy zabezpieczyć, dopuścić, a potem rozwiązać. Bo tylko tak Ci, którzy łamią zakaz, doświadczą (i w tym doświadczaniu właśnie materializuje się edukacja obywatelska) nieuchronności prawa i sprawności działania tych, których zadaniem jest je stosować”.
„Nawet jeśli serce mówi «zatrzymać nazioli», to oni też są obywatelami i mają prawo demonstrować tak długo, jak nie łamią prawa” – pisze jeden z komentatorów wpisu Bojarskiego. I chyba to on trafia w sedno. Z naszymi doświadczeniami wiemy już, jak niebezpieczne może być dla rzeczywistej, a nie tytularnej demokracji dekretowanie, kto może, a kto nie może swoich przekonań publicznie wyrażać.
Jest jednak jedno ale. W postaci art. 256 kodeksu karnego („par. 1. Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2; par. 2. Tej samej karze podlega, kto w celu rozpowszechniania produkuje, utrwala lub sprowadza, nabywa, przechowuje, posiada, prezentuje, przewozi lub przesyła druk, nagranie lub inny przedmiot, zawierające treść określoną w par. 1”). I oczywiście art. 13 Konstytucji RP – „Zakazane jest istnienie partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, a także tych, których program lub działalność zakłada lub dopuszcza nienawiść rasową i narodowościową (…)”. Dlaczego w takim razie musimy się zastanawiać, czy trzeba zakazywać Marszu Niepodległości, w którym z wielkim prawdopodobieństwem wzięłyby udział organizacje, których programy – przynajmniej w potocznym, pozasądowym znaczeniu – wypełniają te przesłanki? Co powoduje, że wciąż mogą w Polsce działać? Czy tylko obawa, że delegalizując je, otwarlibyśmy furtkę dla tych, którzy potem zechcieliby poddać w wątpliwość legalność każdej organizacji, z którą się nie zgadzają? Pamiętam petycję, w której wzywano do delegalizacji PiS, w sposób oczywisty naciąganą. O nielegalności decyduje jednak przecież sąd (przy czym także sąd kontroluje decyzje o zakazie manifestacji).
Pytań jest dużo, a odpowiedź na jedno rodzi konieczność zadania następnego. Jednego jestem pewien: są poglądy, których tolerować nie można. Same w sobie są złamaniem prawa, o etyce i moralności już nie wspominając.