- Staramy się ogarnąć prawem coraz więcej obszarów życia, całą rzeczywistość, wszystkie jej zakątki, a nawet zakamarki. Co gorsza, robimy to w pośpiechu, zazwyczaj z dużym zaangażowaniem politycznym. Tymczasem język prawny wymaga najwyższej dyscypliny i musi spełniać dawno już ustanowione reguły - tłumaczy Jacek Gudowski, sędzia Sądu Najwyższego.
Język to narzędzie, którego używamy wszyscy i każdego dnia. To także narzędzie, którym posługują się na co dzień w swojej pracy prawnicy: sędziowie, adwokaci, prokuratorzy. Tymczasem wydaje się, że nadal nie umiemy korzystać z niego w sposób prawidłowy.
Język od wielu lat jest w kryzysie. Wynika to z różnych przyczyn: cywilizacyjnych, spowodowanych rozwojem komunikacji elektronicznej, pokoleniowych, edukacyjnych. Język po prostu marnieje. Staje się narzędziem zbyt łatwym w użyciu i niewymagającym refleksji. Znikają pewne nawyki i sztuki pisarskie, jak np. epistolografia, którą jeszcze nie tak dawno wszyscy uprawialiśmy od wczesnej młodości. Poczta elektroniczna, telefony, SMS-y, komunikatory sprzyjają upraszczaniu języka, jego trywializacji; skłaniają, a nawet zmuszają i tym samym usprawiedliwiają głupie skróty, oboczności leksykalne i gramatyczne, często paradoksalnie komunikatywne i czytelne, ale jednak zaśmiecające i wulgaryzujące język. To się zbiega z łatwością ściągania, przepisywania. Słynne kopiuj-wklej to bezmyślne wciskanie do różnych tekstów lub dokumentów tych samych treści tylko dlatego, że zostały już kiedyś spisane, więc nie ma potrzeby jeszcze raz się wysilać. Na to nakłada się zderzenie pokusy używania skrótów ze skłonnością do rozlazłości językowej; w efekcie powstaje hybryda językowa – takie nie wiadomo co; język koślawy, pełen błędów, niekonsekwencji, ubogi w słowa, coraz częściej kradzione z języków obcych. Z bólem także stwierdzam, że szkoły opuszczają absolwenci niedouczeni językowo, bez znajomości gramatyki oraz umiejętności pojmowania i rozróżniania znaczeń. Nie wspomnę o ogromnych lukach w lekturze, o zwężeniu podłoża kulturowego i upadku językowego esprit. Młode pokolenie bardzo mało czyta, zwłaszcza dobrej, klasycznej literatury, i niewiele pisze, często zresztą nie rozumiejąc przekazywanej treści ani samego języka jako narzędzia i tworzywa. Proszę porównać listy miłosne pisane kiedyś ze współczesnymi „miłosnymi” SMS-ami…
Czy proces marnienia języka wpływa na kondycję języka specjalistycznego, jakim jest język prawny?
To oczywiste. Prawo jest funkcją języka, język funkcją prawa, a łączy je kultura. Język jako system porozumiewania się kształtuje się samoistnie, spontanicznie, wielokrotnie w wyniku kreatywnej ingerencji jego użytkowników. Jeżeli marnieje język – jego baza i kanwa – to marnieją style językowe i inne przejawy języka. Jest więc jasne, że to, co się dzieje z językiem potocznym, przenosi się do języka prawnego. Także na odwrót. Do tego dochodzą – obecne również w języku – skłonności postmodernistyczne, zaznaczające się nieujarzmialną potrzebą negowania wszystkiego tylko w imię negowania, a w związku z tym tworzenia na siłę nowych reguł, nowych obyczajów. Dlaczego język, będący – obok obrazów – nośnikiem wszystkich treści, miałby być od tych skłonności wolny?
Porozmawiajmy o języku prawnym, a więc tym, którym są pisane akty prawne.
Język prawny to odmiana stylu urzędowego, oficjalnego, stosowanego w kontaktach obywatela z państwem, z władzą, z urzędami, instytucjami, w tym rzecz jasna z sądami. Tego języka, podobnie jak potocznego, używamy wszyscy, przede wszystkim jako petenci, strony, a niektórzy z nas także jako urzędnicy, sędziowie, prokuratorzy. Stan i kondycja języka urzędowego zależy więc od stanu i kondycji języka potocznego, a niekiedy – zwłaszcza w wypadku sędziów – również od prawniczego języka naukowego. Ale nie tylko. Ogromny wpływ ma język prawny, a więc język norm, czyli język, w którym formułowane jest prawo. O jego jakości decyduje także stan legislacji.
I z tym chyba jest coraz gorzej?
Głównie dlatego, że staramy się ogarnąć prawem coraz więcej obszarów życia, całą rzeczywistość, wszystkie jej zakątki, a nawet zakamarki. Co gorsza, robimy to w pośpiechu, zazwyczaj z dużym zaangażowaniem politycznym, z reguły niesprzyjającym językowi. Tymczasem język prawny wymaga najwyższej dyscypliny i musi spełniać dawno już ustanowione reguły.
A w jakim stanie jest polska legislacja?
Prawodawca jest dzieckiem swojego czasu. Mamy utalentowanych i wykształconych legislatorów, jednak wiem, jak wygląda tworzenie prawa od kuchni. Przed laty brałem w tym udział i znam przyczyny psucia prawa. To pośpiech, nierzadko zaślepienie polityczne oraz niekompetencja i brak wyobraźni tych, którzy prawo uchwalają. Powstaje prawo koślawe, potworki albo zgoła monstra normatywne. Od razu trzeba je poprawiać, nierzadko jeszcze przed jego wejściem w życie. Negatywne skutki społeczne i jurysdykcyjne takiego stanu rzeczy pomijam.
Jakie wymogi powinien spełniać modelowy język prawny?
Forma i styl prawa zawsze były bardzo ważne i zawsze pozostawały na oku prawników i filozofów prawa. Nie musimy sięgać do Cycerona, ale przypomnijmy choćby Monteskiusza, który w „O duchu praw” apelował, aby tworzyć prawo jasne, proste i nie siać zamętu, pamiętając, że służy ono głównie ludziom zwyczajnym, o umiarkowanych zdolnościach pojmowania jego zawiłości. Sędzia – usta ustawy – musi wypowiadać słowa proste i zrozumiałe. Podobne apele formułował Bentham, prekursor pozytywizmu, twierdząc, że prawo powinno być wysłowione językiem zrozumiałym nawet dla ludzi najmniej wykształconych. Z kolei Beccaria ostrzegał, że prawa nie mogą być pisane przeciwko ludowi, a więc językiem, którego on nie rozumie. W ogóle miał szacunek do języka i do prawa pisanego; twierdził, że jeżeli prawo jest wysłowione, napisane i wydrukowane, wszyscy stajemy się jego depozytariuszami i strażnikami.
Poglądy na temat natury języka prawnego są różne, uważam jednak, że powinien być utkany nie na osnowie języka naukowego lub specjalistycznego, lecz języka naturalnego, potocznego; przetworzonego wprawdzie, ale jednak języka dnia codziennego, bliskiego wszystkim bez względu na wykształcenie i „stan umysłu”. Powinien być także językiem przedmiotowym, maksymalnie odpodmiotowionym, bezosobowym, pozbawionym wyróżniającego pierwiastka twórczego i wszelkich stylistycznych fanaberii. Chodzi także o to, aby pojęcia miały taki sam sens, takie samo znaczenie jak w języku potocznym. Język prawny powinien unikać semantycznej wielowarstwowości, obecności ukrytych sensów oraz wszelkich niejednoznaczności.
Nasz język prawny zdaje się znacznie odbiegać od tego wzorca.
Tak, ale w niektórych aspektach musimy go usprawiedliwić. Potrzeba angażowania do języka prawnego języków specjalistycznych wynika z potrzeb legislacyjnych, wymagających jednoznaczności. Kiedy indziej prawodawca musi modyfikować jakieś pojęcia lub wprowadzać nowe, sztuczne, posługując się słownikami ustawowymi, nadającymi określonym pojęciom określoną jednorazową treść. Niestety, dzięki temu język prawny jest zaśmiecany terminami branżowymi, często o swoistym znaczeniu, bez niewątpliwej konotacji słownikowej. I na tym tle rodzą się dodatkowe trudności wykładnicze.
Skąd się jednak biorą te potrzeby legislacyjne?
Z konieczności oraz – jak powiedziałem – nadmiernej skłonności do regulowania wszystkich obszarów rzeczywistości, która dynamicznie się zmienia. Duże znaczenie mają także względy ponadgraniczne, bo choć nie żyjemy w kraju wielojęzykowym, wielonarodowościowym, jak Kanada czy Szwajcaria, to jednak jesteśmy częścią Unii Europejskiej. I to rodzi pewne problemy.
Jak więc to, że należymy do UE, wpływa na stan rodzimego języka prawnego?
Powstał nowy język nazywany niekiedy eurolektem albo eurospeakiem, będący w istocie konglomeratem 24 języków naturalnych oraz wzajemnych ich tłumaczeń. Robi się korpusowe badania tego języka i sprawdza, jakie słowa się w nim pojawiają i jaka jest częstotliwość ich występowania. Ciekawostka! Okazało się, że w języku UE dominują wyrażenia techniczne, głównie z dziedziny rolnictwa i przetworów rolnych i są to na ogół wyrażenia niezrozumiałe albo mało zrozumiałe dla przeciętnego odbiorcy. One oczywiście przedostają się do polskiego języka prawnego, dodatkowo go zachwaszczają albo sztucznie wzbogacają jako tzw. autonomiczne pojęcia prawa unijnego.
Czy to nie jest jednak utopia, że można tak napisać prawo, aby było ono proste, klarowne i stosowalne zarazem?
Tak jest z wszystkimi ideałami. One przecież są po to, żeby do nich dążyć, a nie żeby je osiągać. Trzeba tworzyć wzorce i takie próby podejmujemy. Zjawisko upadania języka prawnego dostrzeżono już w latach 30. ubiegłego wieku. Wtedy po raz pierwszy – to był rok 1939, kilka lat po zmarginalizowaniu komisji kodyfikacyjnej – stworzono formalnie, w postaci aktu prawnego, zasady tworzenia prawa. Powrócono do tej idei w latach 60., potem w latach 90., a ostatnio w roku 2002. No więc da się urządzić pewien wzorzec albo chociaż jego zarysy, trzeba jednak chcieć go stosować. Trudniej o to w dziedzinie języka prawniczego, a więc tego, którym prawnicy, w tym sędziowie, mówią albo piszą o prawie. Ten język także pozostawia dużo do życzenia, no ale trudno się temu dziwić. Język prawny kreuje rzeczywistość, a język prawniczy ją opisuje, jeżeli zatem język prawny stanowi nadbudowę świadomości społeczeństwa, jego wiedzy i kondycji intelektualnej, to język prawniczy staje się nadbudową języka prawnego. Musi dzielić jego cechy, zalety i wady. Drastycznym przykładem przypadłości języka prawniczego są pisma procesowe – zwłaszcza środki zaskarżenia – oraz, co szczególnie przykre, także uzasadnienia orzeczeń sądowych.
Czym powinno się charakteryzować dobre uzasadnienie wyroku? Jakie zasady powinny przyświecać jego autorowi, a czego powinien on unikać?
Odpowiedź na to pytanie jest niełatwa i wymagałaby poruszenia wielu wątków, na co zapewne nie mamy miejsca. Krótko mówiąc, uzasadnienie orzeczenia wymaga szczególnej dyscypliny językowej i fachowych, czysto warsztatowych umiejętności. To nie jest literatura; to sformalizowany utwór jurysdykcyjny, stanowiący zbiór precyzyjnych argumentów motywujących orzeczenie. Uzasadnienie, jak samo prawo, powinno być jasne, a nawet jeszcze jaśniejsze, możliwie proste i zrozumiałe, a na dodatek przekonujące. W uzasadnieniu liczy się siła argumentów i ich ułożenie, a nie dekoracyjność i obfitość wywodu. Zarazem język uzasadnienia poddaje się wszystkim kanonom stylistyki tekstologicznej, a nawet łaknie ich bardziej niż inne języki; musi być jednoznaczny, precyzyjny, stanowczy, daleki od ekskursów, uładzony i – powtarzam raz jeszcze – przekonujący; dla wszystkich, dla stron, dla sądu wyższej instancji, dla opinii publicznej. A jednocześnie powinien być „przyjazny dla czytelnika”, a więc zrozumiały, wolny od wszelkiego pustosłowia, gadulstwa i jałowej ornamentyki. To trudne zadanie, wymagające czasu i komfortu pracy. A sędziowie? Cóż, nie zawsze to doceniają i nie zawsze to umieją, ale najczęściej nie mają czasu i spokoju.
Dlaczego sędziowie często nie potrafią posługiwać się językiem? Nie są tego uczeni?
Tygodnik DGP z 5 października 2018 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Sędziowie, podobnie jak prawodawca, są dziećmi swojego czasu, dotykają ich zatem wszystkie współczesne problemy, także edukacyjne. Od jakiegoś czasu nie śledzę procesu kształcenia sędziów, ale gdy to czyniłem, sztuka pisania uzasadnień nie była w centrum uwagi. Nie zmieniam zdania dzisiaj, już tylko jako uważny czytelnik uzasadnień. Na ogół nie dostrzegam w nich dyscypliny językowej, biegłości gramatycznej i syntaktycznej, o miłości do języka nie wspominając. Niekiedy zdarza się za to grafomania, skłonność do wymuszonej oryginalności, gadulstwo i wodolejstwo. Właśnie rozwlekłość, zamęt stylistyczny, nieznajomość zasad typografii, pierwotny brak pomysłu albo chociażby jakiegoś chwytu argumentacyjnego to notoryczne bolączki uzasadnień. Wiadomo, wszystko, co jest przegadane, jest nużące oraz zazwyczaj niekomunikatywne i nieprzekonujące. Ciśnie się na usta kąśliwa uwaga słynących z lakoniczności Spartan, którzy rozwlekłą relację posłów samijskich skwitowali zdaniem: „Coście mówili na początku, zapomnieliśmy, a dalszego ciągu nie zrozumieliśmy, bo nie pamiętaliśmy początku”. Tak, bez zwięzłości nie ma komunikacji. Szekspir miał rację, twierdząc, że zwięzłość to „dusza błyskotliwości”, a Czechow, choć jego dramaty zwięzłością nie grzeszą, że sztuka pisania to sztuka skracania, a zwięzłość jest siostrą talentu. Ale tak to już jest; napisano grube tomy o potrzebie zwięzłości.
Czy widzi pan zatem jakiś sposób na naprawę obrazu uzasadnień oraz kondycji języka prawnego i prawniczego?
Bardzo trudne pytanie. Liczę przede wszystkim na zespolenie zerwanej ongiś więzi między teorią i praktyką, łącząc szczególne oczekiwania z juryslingwistyką, nauką, która niedawno się wyodrębniła, badającą związki prawa z językiem. Jej rozwój powinien pójść także w kierunku dającej pożytki praktyczne analizy związków języka z argumentacją prawniczą wypełniającą uzasadnienie. Poza tym wierzę w sędziów, w ich talenty, oddanie służbie i bezgraniczne poświęcenie. A także w ich miłość do języka, zapewne tylko doraźnie nieuświadomioną albo stłumioną nadmiarem pracy. Nie za bardzo za to wierzę w jakieś zabiegi formalne, w uzasadnienia uproszczone, wygłaszane, formularzowe, kto wie jakie jeszcze. Sam język nic na nich nie zyska. Ba, najlepszym najpewniej rozwiązaniem byłoby zniesienie uzasadnień w ogóle, no ale na to żaden sędzia, żaden obywatel, żadne demokratyczne, praworządne państwo pozwolić sobie nie może.