W cieniu kolejnych skandali prezydent Stanów Zjednoczonych dyskretnie przeprowadza konserwatywną rewolucję w federalnym sądownictwie. Dziś nominowani sędziowie będą wpływać na linie orzecznicze przez dekady.
– Czy kiedykolwiek prowadził pan sprawę z udziałem ławy przysięgłych?
– Nie.
– Czy kiedykolwiek prowadził pan sprawę cywilną?
– Nie.
– Karną?
– Nie.
– Czy kiedykolwiek samodzielnie przesłuchiwał pan świadków?
– Wydaje mi się, że nie.
– Czy kiedykolwiek złożył pan pozew w sądzie stanowym?
– Nie.
– W sądzie federalnym?
– Nie.
To fragment kompromitującej wymiany zdań, do jakiej doszło miesiąc temu w trakcie przesłuchania kandydatów na sędziów federalnych przed komisją ds. sądownictwa amerykańskiego Senatu. Niechlubnym bohaterem posiedzenia okazał się Matthew Petersen, rządowy prawnik, członek Federalnej Komisji Wyborczej (podobnej do polskiej PKW), którego Donald Trump nominował na zwalniające się akurat stanowisko w sądzie okręgowym dla Dystryktu Kolumbii.
W niespełna pięciominutowej rozmowie z senatorami prezydencki nominat zaprezentował się jako niewyrobiony dyletant: nie potrafił odpowiedzieć na pytania o podstawowe instytucje i doktryny prawne oraz przyznał, że nie jest biegły w procedurze cywilnej. Braku oczytania nie rekompensował też osiągnięciami w praktyce procesowej (bo właściwie nie ma żadnych). „Nie chcę go dobijać, ale na pytania, które mu zadano, odpowiedziałby student drugiego roku prawa” – napisał na Twitterze Aderson Francois, profesor w szkole prawa Uniwersytetu Georgetown. Niektórzy przedstawiciele środowiska prawniczego usiłowali trochę usprawiedliwić Petersena, przekonując, że walory charakteru kandydata przeważają nad brakiem doświadczenia na sali sądowej. Nie należy zatem od razu przekreślać utalentowanego prawnika, który nie zna na pamięć wszystkich procedur obowiązujących w sądownictwie federalnym. Słaba linia obrony. W końcu Petersen nie tylko przyszedł na przesłuchanie zupełnie nieprzygotowany, lecz na dodatek zademonstrował niezrozumienie podstawowych koncepcji i zasad prawnych. Nie dało się przymknąć na to oka, choćby poza wszystkim był człowiekiem niezwykle prawym. Niedługo potem, pod naporem krytyki i w aurze upokorzenia, wycofał się ze starań o prestiżowy urząd.
Sędziowie są polityczni
Zgodnie z prawem federalnym to prezydent mianuje kandydatów na najwyższe – i jednocześnie najbardziej pożądane – urzędy w federalnym wymiarze sprawiedliwości: zaczynając od Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, przez sądy apelacyjne i okręgowe, aż po wyspecjalizowane trybunały, takie jak Sąd ds. Handlu Międzynarodowego.
– Selekcja i nominacja kandydatów jest procesem politycznym, co oznacza, że aby w ogóle być branym pod uwagę, trzeba nawiązać dobre relacje z właściwymi osobami. Innymi słowy, trzeba się znaleźć w polu zainteresowania tych, którzy mają bezpośredni wpływ na wybór kandydatów, czyli prezydenta, prokuratora generalnego, głównego radcy prawnego Białego Domu czy zaufanych pracowników administracji – mówił w wywiadzie dla DGP Alex Kozinski, były sędzia federalnego sądu apelacyjnego dla 9. Okręgu, w stanie spoczynku.
To właśnie Biały Dom odpowiada za sprawdzanie, czy potencjalni nominaci nie powiedzieli lub nie zrobili czegoś, co mogłoby zaszkodzić słupkom poparcia prezydenta. Gdy dostaną już zielone światło od administracji, muszą następnie uzyskać akceptację izby wyższej Kongresu. W tym celu senacka komisja nie tylko analizuje sporządzone przez nich opinie prawne czy prowadzone sprawy, lecz także organizuje przesłuchania, na których wyrywkowo sprawdza wiedzę i doświadczenie kandydatów oraz próbuje się dowiedzieć, jakie są ich poglądy na najbardziej drażliwe kwestie społeczne. Konfrontacje z senatorami nierzadko obfitują w momenty dramatyczne, nieoczekiwane zwroty akcji i retoryczne popisy. Zwykle najwięcej jednak dzieje się za kulisami, gdzie toczą się rozgrywki między przedstawicielami administracji prezydenckiej, senackiej większości oraz opozycji. W obecnej kadencji także niektórzy aspirujący sędziowie dostarczają niemało wrażeń.
Porażka kandydatury Petersena nie była pierwszym takim blamażem Białego Domu. Zaledwie parę dni wcześniej z ubiegania się o urząd sędziowski w Alabamie zrezygnował inny faworyt prezydenta – Brett Talley. Ten zaledwie 36-letni zastępca asystenta prokuratora generalnego w Departamencie Sprawiedliwości też nie miał jeszcze nigdy okazji samodzielnie prowadzić postępowania. Nic dziwnego, skoro ukończył szkołę prawa w 2007 r. i zanim trafił do pracy w administracji, głównie pomagał w kampaniach wyborczych republikańskich polityków, pisząc im wiecowe przemówienia. Jest płodnym autorem horrorów książkowych, próbował też sił jako... pogromca duchów. Dziennik „Washington Post” odkrył, że parę lat temu Talley należał do grupy „badającej” zjawiska paranormalne: jej członkowie organizowali całonocne sesje wartownicze w opuszczonych szpitalach czy posiadłościach na terenach dawnych plantacji, podczas których z kamerami na podczerwień w ręku szukali widm. Władze ABA, amerykańskiego samorządu prawniczego, który zwyczajowo opiniuje kandydatury na urząd sędziego, jednogłośnie uznały Talleya – dopiero po raz drugi w swojej historii – za całkowicie nienadającego się do objęcia tak wysokiego stanowiska.
Szybko okazało się, że to nie koniec problemów. Członków komisji senackiej zaniepokoiła też aktywność prawnika w mediach społecznościowych. Już mniejsza z tym, że konkurentkę Trumpa do prezydenckiego fotela nazwał na Twitterze „Hillary Zepsuta Clinton”, a po masakrze 20 uczniów podstawówki w Newtown w 2013 r. zaofiarował Narodowemu Stowarzyszeniu Strzeleckiemu Ameryki (NRA) swoje pełne wsparcie „finansowe, polityczne i intelektualne” (mimo to przed senacką komisją stwierdził, że nie wyłączyłby się ze sprawy związanej z użyciem broni palnej). Portal Buzzfeed wyśledził, że Talley przez lata był bardzo aktywnym komentatorem na forum internetowym swojego macierzystego Uniwersytetu Alabamy (napisał ponad 16,3 tys. postów), często szafując kontrowersyjnymi opiniami na temat najbardziej dzielących Amerykanów problemów społecznych: rasy, aborcji czy spuścizny tradycyjnego Południa. We wpisie, który wywołał największe oburzenie, otwarcie bronił honoru założycieli Ku Klux Klanu.
Talley przekonał jednak do siebie większość (zdominowanej przez republikanów) komisji senackiej. Wycofał się dopiero przed głosowaniem w izbie wyższej, kiedy wyszło też na jaw, że zataił w formularzu dla kandydatów fakt, iż jego żona jest pracownikiem biura prawnego Białego Domu. Nawet dla republikańskiej większości zdeterminowanej do forsowania „swoich” sędziów, miarka się przebrała.
Upadek trzeciego kandydata Białego Domu był – w porównaniu z niekończącymi się przypadkami Talleya – błyskawiczny. Jeff Mateer, asystent prokuratora generalnego Teksasu nominowany na urząd sędziego w rodzimym stanie, nie został nawet dopuszczony przed senacką komisję. Media szybko wyłapały, że jego poglądy są nie tyle problematyczne, co wręcz obłąkańcze. W przemówieniu wygłoszonym na konferencji o wolności religijnej kandydat przyznał, że jako baptysta dyskryminuje ludzi ze względu na orientację seksualną, a transseksualne dzieci nazwał „częścią planu szatana”. Innym razem stwierdził, że dopuszczanie małżeństw jednopłciowych jest zapowiedzią uznania poligamii i zoofilii. Zalecał natomiast homoseksualistom terapię konwersyjną jako drogę do zmiany orientacji.
Na dziś i na przyszłość
Te niepowodzenia prezydenta są efektem ubocznym świadomej strategii obsadzania sędziowskich stołków prawnikami znanymi z prawicowych poglądów. Czasem za cenę forsowania kiepskich merytorycznie kandydatów (ABA oceniła kilku zdecydowanie negatywnie). Cel tej rozłożonej na lata operacji jest o wiele ambitniejszy niż wypełnienie sądów „swoimi”. Chodzi o obalenie liberalnych wpływów w orzecznictwie i trwałe przemodelowanie prawa precedensowego zgodnie z konserwatywnym credo. Gwarantuje to zasada dożywotniego powoływania na urząd oznaczająca w praktyce, że nowi sędziowie będą mieć wpływ na procesy społeczne co najmniej przez kolejne 20–30 lat. Pokoleniowa zmiana ma objąć przede wszystkim te dziedziny, które najbardziej leżą na sercu amerykańskiej prawicy, a w których ta w ostatnich dekadach przegrywała na szczeblu federalnym najczęściej: aborcję, dostęp do antykoncepcji, politykę imigracyjną, prawa mniejszości seksualnych czy publiczną ochronę zdrowia. Prezydent jest w znakomitej pozycji, aby utorować drogę do tej rewolucji. Po kilku latach zastoju w sędziowskich nominacjach, którego przyczyną było uporczywe blokowanie faworytów prezydenta Obamy przez republikańską większość w Senacie, w federalnym sądownictwie uzbierało się aż ponad 140 wakatów – około 15 proc. korpusu sędziowskiego.
Dla Trumpa jest to zresztą również sprawa prestiżowa. W pierwszym roku kadencji administracja prezydencka wdała się w otwartą wojnę z sądami na sali rozpraw, a poza nią sędziowie stali się jednym z ulubionych obiektów ataków głowy państwa na Twitterze. Największa, trwająca od lutego 2017 r. batalia dotyczy rozporządzenia o zakazie wjazdu do USA obywateli siedmiu krajów muzułmańskich. Zarówno sąd okręgowy, jak i apelacyjny wstrzymały stosowanie kontrowersyjnych przepisów, uznając je za dyskryminujące (sądy w systemie common law stosują rozproszoną kontrolę konstytucyjności). Kolejne, złagodzone warianty regulacji także zostały zakwestionowane. Sędziowie, którzy storpedowali rozporządzenie prezydenta, usłyszeli od niego, że narazili kraj na niebezpieczeństwo terrorystyczne i są upolitycznieni.
Lista przypadków udaremnienia legislacyjnych inicjatyw Trumpa jest zresztą dłuższa, choć większość sporów nie była aż tak spektakularna. W sierpniu 2017 r. sąd apelacyjny orzekł, że Agencja Ochrony Środowiska (jest ona częścią administracji rządowej) nielegalnie próbowała opóźnić wdrożenie wprowadzonej jeszcze przez prezydenta Obamę zasady ograniczenia emisji gazów cieplarnianych. Decyzja ta komplikuje plany Trumpa, który w czasie kampanii obiecywał uwolnić biznes od nadmiaru regulacji środowiskowych. W październiku sąd okręgowy zastopował dekret zakazujący osobom transseksualnym służby wojskowej, uznając, że powody jego wydania nie znajdują oparcia w faktach. Z kolei miesiąc później zablokowane zostało rozporządzenie, które wprowadzało cięcia w funduszach federalnych dla miast gwarantujących nielegalnym imigrantom szczególną ochronę przed deportacją (tzw. sanctuary cities). Było to mocne uderzenie w pryncypia polityki migracyjnej Trumpa.
Nie powinno więc zaskakiwać, dlaczego prezydent z rozmachem przystąpił do odnowy sądowej mozaiki. Pierwszym i najważniejszym elementem tego przedsięwzięcia było powołanie do SN Neila Gorsucha, prawnika ucieleśniającego ideały konserwatywnej inteligencji. Wraz z jego nominacją sędziowie wybrani przez republikańskich prezydentów odzyskali przewagę (choć chwiejną) w składzie orzekającym. Najmłodszy sędzia, tak jak jego słynny poprzednik i mistrz Antonin Scalia, jest gorącym zwolennikiem oryginalizmu – doktryny nakazującej interpretowanie konstytucji zgodnie z tym, jak rozumieli ją ojcowie założyciele USA, a nie z duchem czasów. W kwestiach społecznych także podziela przekonania swojego intelektualnego idola.
Trump energicznie zabrał się za wypełnianie luk kadrowych także na niższych szczeblach federalnego wymiaru sprawiedliwości. W sumie liczba sędziów mianowanych przez Trumpa od początku kadencji sięgnęła już przeszło 70. Większość z nich ma przed sobą jeszcze tygodnie lub miesiące oczekiwania na przesłuchanie w Senacie.
W pierwszym roku prezydent skutecznie obsadził 12 wakatów w sądach apelacyjnych, których głos jest rozstrzygający w niemal wszystkich sprawach rozpatrywanych na poziomie federalnym (do SN trafiają tylko przełomowe przypadki). Kolejnych siedmiu jest w trakcie procedury nominacyjnej. To rekordowy wynik. Dla porównania Obama w pierwszych 12 miesiącach prezydentury pomyślnie przeforsował zaledwie trzech kandydatów do apelacji. Mimo kilku wpadek Trumpowi udało się też sfinalizować proces nominacyjnych 10 sędziów okręgowych, a kilkudziesięciu innych wkrótce stanie przed komisją senacką. Do tego dochodzi wypełnienie kilku wakatów w wyspecjalizowanych trybunałach.
Nieformalne wpływy
Prawnicy wyselekcjonowani przez ekipę prezydenta to grupa wyjątkowo homogeniczna. Złośliwi powiedzieliby pewnie, że ich profil odzwierciedla stereotypowe wyobrażenie o konserwatyście. Latynosi, Afroamerykanie i kobiety są w tym miksie reprezentowani skromnie. Jak skrupulatnie wyliczyły amerykańskie media, 91 proc. nowych sędziów to osoby rasy białej, a w 81 proc. mężczyźni, głównie po pięćdziesiątce. Choć zdarzają się też prawnicy bardzo młodzi jak na rangę obejmowanego stanowiska – dwóch nominatów nie ukończyło nawet 40 lat. Większość ma znakomite kwalifikacje: dyplom elitarnej uczelni, asystenturę w SN czy sądzie apelacyjnym, wiele wygranych spraw na stanowisku oskarżyciela czy sukcesy w prawie korporacyjnym. Wielu na którymś etapie kariery czy w aktywności publicznej mniej lub bardziej otwarcie ujawniło swoje zaangażowanie ideologiczne. Są wśród nich prawnicy, którzy bronili przed sądami stanowych przepisów utrudniających przerywanie ciąży i zawieranie małżeństw homoseksualnych, zrównywali moralną wagę aborcji ze złem niewolnictwa, walczyli o wykonanie kary śmierci czy krytycznie wypowiadali się na temat praw reprodukcyjnych.
Trump zbiera dziś żniwo konserwatywnego ruchu prawniczego, który rozwijał na amerykańskich uniwersytetach od lat 80. w reakcji na dekady dominacji liberalnego orzecznictwa. Jeden z produktów tego nurtu to założona wówczas elitarna organizacja The Federalist Society mająca być przeciwwagą mainstreamu. To właśnie ona okazała się główną kuźnią nowych sędziowskich kadr. Krytycy zarzucają nawet prezydentowi, że praktycznie przekazał stowarzyszeniu w outsourcing rekrutację i opracowanie strategii szybkiego przepychania kandydatów przez Senat. The Federalist Society nie jest żadną sformalizowaną organizacją, raczej prężną siatką networkingową, której członkowie pomagają sobie w karierach i nieoficjalnie lobbują u decydentów. Łączy ich przywiązanie do oryginalizmu i konserwatywnych wartości społecznych oraz chęć ograniczenia władzy rządu federalnego. Kluczową rolę w werbowaniu kandydatów pełni wpływowy wiceszef stowarzyszenia Leonard A. Leo, zakulisowy doradca administracji do spraw nominacji. Według amerykańskich mediów to właśnie on wypromował kandydaturę Gorsucha do SN. Przyjaźnił się także z Antoninem Scalią, duchowym przywódcą stowarzyszenia. Mówi się o nim zresztą, że zna i dogląda kariery każdego prawnika republikanina w kraju.