Samorządowcy chcą zmiany przepisów o wycince drzew. Nie są bowiem w stanie kontrolować tego, co się dzieje na ich terenie. Pod topór, czy raczej pod piłę, idą cenne okazy.
Czasem takie, na których wycinkę urzędy nie chciały wydawać zezwoleń nawet wtedy, gdy mieszkańcy obawiali się, że w razie wichury mogą zagrozić ich domom. Ale – nie wspominając o szeroko nagłaśnianych sytuacjach naginania prawa – idą też takie, które spokojnie mogłyby stać jeszcze kilkadziesiąt lat. Bo pusta działka jest bardziej atrakcyjna inwestycyjnie, a wśród właścicieli panuje strach, że przepisy zostaną znowu zaostrzone. Na dodatek gminni urzędnicy nie mają jak albo nie wiedzą, w jaki sposób takim działaniom zapobiec. Tymczasem niekiedy mogą skorzystać np. z przepisów dotyczących chronionych gatunków ptaków czy grzybów. Jednak konia z rzędem temu urzędnikowi, który wie np., że na działce X występuje kraska i trzeba chronić obszar w promieniu 50 m od jej gniazda. Albo że w danym miejscu ochrony wymaga konkretny gatunek porostu wraz z 50-metrową ostoją wokół.
Przepisy mają więc być szybko zmienione, wręcz stały się przedmiotem walki politycznej. W Sejmie są już trzy projekty – PiS, PO i Nowoczesnej. Warto się jednak zastanowić, czy całość regulacji chroniących drzewa powinna dotyczyć samej wycinki i zezwoleń bądź ich braku. W tym kontekście ciekawe rozwiązanie proponuje Nowoczesna. Chce wprowadzić nową formę ochrony przyrody – zieleń chronioną. Kompetencję do uznania określonego elementu lub elementów za taką zieleń, wobec której obowiązywałyby ograniczenia analogiczne jak do pomników przyrody, miałaby rada gminy. Ta sama rada (tego jednak już w projekcie nie ma) powinna zrekompensować właścicielowi działki to, że nie może na niej, jak np. na wygolonej w pień sąsiedniej nieruchomości, powstać intratna inwestycja.