Debata na temat zmian zasad związanych z systemem prawa w Polsce jest coraz szersza. Warto odwołać się do jednej z najbardziej kompleksowych i ambitnych analiz na ten temat, czyli raportu Fundacji Gospodarki i Administracji Publicznej „Państwo i my. Osiem grzechów głównych Rzeczypospolitej”.
Autorzy stawiają pytanie, dlaczego państwo nie funkcjonuje prawidłowo i jak to naprawić. Zauważają w tym kontekście także system prawny. Wśród czynników blokujących tworzenie dobrego prawa wskazuje się postępującą inflację prawa, poprzez którą próbuje się rozwiązywać wszelkie problemy ekonomiczne, społeczne i światopoglądowe, oraz osłabianie klasycznego modelu prawa narodowego z uwagi na kształtowanie się policentrycznego systemu prawa (w tym wpływu prawa UE) .
W tym ujęciu brakuje konsekwentnej hierarchizacji aktów prawnych, postulowane procedury związane z weryfikacją projektów nierzadko są fikcją, a konkretne ustawy czy rozporządzenia traktowane instrumentalnie jako narzędzie osiągania doraźnych celów. Ciekawy jest głos z odmiennej perspektywy wyrażony przez Cezarego Kaźmierczaka (DGP z 22 września 2016 r.). Autor też dostrzega znaczące przeregulowanie aktów prawnych. Zgodnie z tym ujęciem ustawy nie mogą wchodzić w nadmierne szczegóły, powinno się za to wprowadzić instytucję sponsora ustawy (osoby odpowiedzialnej za nią) i znaczące ograniczyć ich liczbę .
Przytoczone głosy obrazują, że problem prawa w Polsce jest poważny, zauważalny przez różne środowiska (został też ujęty w planie Morawieckiego). Rzeczywiście, przed władzami jest duża reforma, chyba ważniejsza niż większość dotychczas przeprowadzanych razem wziętych. Reforma w zakresie tworzenia i stosowania prawa. Można zaproponować dwie drogi. Pierwsza z nich to kompleksowa zmiana wszystkiego: filozofii procedowania ustaw, zasad działalności sądów, a może nawet sposobu wykładni przepisów. Problem w tym, że taka rewolucja mogłaby łatwo wprowadzić jeszcze większy bałagan. Już można sobie wyobrazić, jak sądy – które dostają większą uznaniowość niż dotąd – wydają sprzeczne orzeczenia (nie byłoby innej możliwości), powodując jeszcze większe niż dotychczas kontrowersje i tworząc dodatkowe podstawy do łowienia ryb w mętnej wodzie. Byłoby jak dzisiaj: w odbiorze społecznym za winy prawodawcy odpowiadaliby sędziowie.
Alternatywa to zmiany bardziej stonowane. Też jest zagrożenie – że z wielu diagnoz, planów, map drogowych wyjdzie niewiele. Że będzie, jak w piosence Kuby Sienkiewicza: „Każdy powiedział to, co wiedział, trzy razy wysłuchał dobrze mnie, wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie dalej tak jak jest”. Że porządkowanie prawa zostanie jeszcze mocniej wpisane w koncepcje i strategie, ale jak przyjdzie do weryfikacji konkretnych efektów, okażą się one bardziej papierowe niż realne.
W takiej sytuacji optymalne będzie mieszanie tych dwóch podejść. Dobrze by było zdefiniować kilka drobniejszych celów i oczekiwać ich realizacji przez władze. Cele te mogą się wiązać choćby z wprowadzeniem szerszej odpowiedzialności publicznej za dany akt prawny czy też podjęciem mimo wszystko próby szerokiej weryfikacji konkretnych skutków danej ustawy czy rozporządzenia. To na dobry początek. Dopiero w momencie, gdy tego rodzaju zmiany okażą się fikcyjne, można pomyśleć o czymś bardziej rewolucyjnym.
Osobną rolę do spełnienia mają organizacje publiczne, społeczne i media. Przejawem mogłoby być bardziej aktywne niż obecnie analizowanie nowych aktów prawnych: wyłapywanie ich błędów, niekonsekwencji, przykładów przeregulowania. Dopóki nie ma postulowanej przez prezesa Kaźmierczaka instytucji sponsora ustawy, warto ją może stworzyć oddolnie i konsekwentnie dociekać, kto jaki projekt sporządza, zasypywać go pytaniami i prośbami o wyjaśnienia. Może takie ustawowe gradobicie przyczyniłoby się do większej powściągliwości ustawodawcy.
Na marginesie w tym kontekście warto zwrócić uwagę na jeszcze jedno. Pewnym problemem jest również to, że przytaczane powyżej postulaty nie trafiają do szerokiej debaty publicznej. Znacznie łatwiej jest podyskutować o tym, kto kogo obraził albo dlaczego sędziowie są niedobrzy. Politycy powiedzą, że takie debaty nie interesowałyby społeczeństwa. Truizmem będzie stwierdzenie, że prawdziwy mąż stanu (a przynajmniej ambitny polityk) nie tylko idzie za głosem społecznym, ale próbuje ten głos jakoś ukierunkować.