Zasady są takie: urzędnik lub sędzia stoi na jakimś stanowisku co do treści prawa. Jego „skarbem” jest władza orzekania. Obywatel dostarcza alternatywnej interpretacji. Jeśli wykaże, że mieści się w ramach przepisu, nie można mu odmówić racji. To jest jego „skarb”
Kilka dni temu brałam udział w szkoleniu poprzez grę. Nie mogę zdradzić, na czym polegała, bo położyłabym kolejne edycje, ale mogę powiedzieć, co się działo przed i po. Zanim gra się zaczęła, wszyscyśmy słuchali trenera, czytali wyświetlane teksty, kiwali głowami. Po grze zachowywaliśmy się jak po powrocie z podróży życia. Każdy chciał opowiedzieć, co mu się przydarzyło. I pokazać mentalne zdjęcia z tej wycieczki.
Szkolenie dotyczyło reakcji na zmianę. Gdyby każdy opowiedział, jak się zachowuje w jej obliczu, byłoby ciekawie. Jednak kiedy mogliśmy się sami zaobserwować, w warunkach laboratoryjnych, to stawka poszła w gorę: było fascynująco! (szkolenie prowadziła Agnieszka Szymańska, Pracownia Gier Szkoleniowych, na zlecenie Krajowej Szkoły Administracji Publicznej). Padały słowa: „Nigdy bym siebie nie posądził o takie zachowanie”. Dlaczego gra ujawnia rzeczywistość? Bo mózg nie odróżnia faktów od fantazji. O czym można się przekonać emocjonując się w kinie (albo śledząc niektóre wypowiedzi polityków).
Gra to weryfikator. Pozwala wyciągnąć z człowieka informacje. Precyzyjnie. Gra to takie szczypczyki. „Możesz się dowiedzieć więcej o danej osobie podczas godzinnej gry niż po rocznej z nią konwersacji”. [Platon, „Myślę, więc jestem. Aforyzmy, maksymy, sentencje, zebrane i opracowane”, Czesława i Joachim Glenskowie, wydawnictwo Antyk 1993 r., nr 3086].
Dlatego gry towarzyskie są w pewnym sensie groźne. Taki Dixit – gra polegająca na tym, że opowiadacz wybiera kartę z obrazkiem i mówi zdanie, które do niego nawiązuje. Pozostali wybierają z rozdanych im kart taką, która najlepiej pasuje do wygłoszonego zdania. Tasuje się wszystkie wybrane karty i zadaniem graczy jest wydedukować, która należy do opowiadacza. Każda służba wywiadowcza na świecie chciałaby zagrać w Dixit ze swoim „podopiecznym”, a każdy „Pitbull” ze swoim ściganym.
Definicyjnie rzecz ujmując, gra to działalność nakierowana na pewien cel, który należy osiągnąć przy stosowaniu określonych zasad. Istnieją też gry, których zasady poznaje się dopiero grając. Gdyby pominąć metaforę gry, to nazywa się to nabywaniem doświadczenia. Weźmy film „Test”. Osiem osób, które przeszły przez rekrutację, siada w pokoju, każdy przy swoim stoliku, z kartką papieru i ołówkiem. Otrzymują kilka prostych zasad. Wydaje się, że nie ma nawet miejsca na zadawanie pytań, takie są proste... A jednak. Film opiera się na zdobywaniu doświadczenia poprzez interpretację reguł. [Polecam. Dostępny na www.player.pl. Na wypadek, gdyby ktoś przebąkiwał coś o kryptoreklamie, przypominam: to jest felieton; oparty na doświadczeniach, więc podaję źródła tych doświadczeń. Tak samo jak podaję źródła cytatów].
Ludzie mają pewną zabawną cechę jako gatunek. Jak zadaje się pytanie, to naturalną reakcją człowieka jest próbować odpowiedzieć. Zapytany mózg natychmiast zaczyna szukać odpowiedzi. Podobnie, postawienie w jakiejś sytuacji powoduje, że człowiek natychmiast zaczyna szukać reguł, które nią żądzą. Jak w filmie „Cube”. Ludzie postawieni w absurdalnej sytuacji, czyli w sześcianie, którego ściany są jednakowe i we wszystkich, łącznie z sufitem i podłogą, są kwadratowe drzwiczki, zaczynają szukać reguł rządzących zastanym światem i próbować je stosować. Skoro, jako ludzie, mamy skłonności, by podejmować grę, to należy założyć, że wszyscy grają. Także adwokaci, sędziowie, urzędnicy i obywatele – tak zwani szarzy. No to dwa zdania o każdym z nich. I na koniec dwie dziwne gry: trik Davida Copperfielda, czyli o grze, która udaje, że jej nie ma. I ostrzeżenie przed grą w zgniłego pomidora, czyli gra w „Cynika”, która zawsze kończy się remisem: wszyscy przegrywają.
Legalny (prawniczy) poker
Mam przed sobą dwie bliźniacze sprawy. W obu występuje ten sam prawnik. W jednej reprezentuje inwestora, w drugiej oponenta względem inwestycji. W obu przygotował rzetelne, przekonujące odwołanie od decyzji. Sensownie przytaczające adekwatne orzeczenia. Te dwa odwołania udowadniają przeciwne sobie tezy. Uśmiecham się pod nosem, a do tego uśmiechu przykleja mi się pokusa, żeby w odpowiedzi na jedno jego pismo wysłać mu drugie jego pismo. Oczywiście nie zrobię tego, ponieważ ten prawnik po prostu mądrze gra w grę. I zgodnie z regułami. Taka rola adwokata: selekcjonera i sprzedawcy dobrych argumentów. I żaden wstyd w każdej sprawie wyselekcjonować je najkorzystniej dla klienta. To jest taki legalny prawniczy poker.
Sędziowie, czyli koniec gry w durnia
Postulat jest taki: sędzia może wyrazić pogląd co do tego, w jakim kierunku zmierza rozstrzygnięcie, a strony nie uczynią mu z tego powodu zarzutu utraty bezstronności. Jest to postulat Ministerstwa Sprawiedliwości i ten akurat jest słuszny, ponieważ jest zgodny z tym, jak człowiek myśli. Postulat psychologicznie uzasadniony, a w tworzeniu prawa konieczne jest uwzględnianie psychologii. Tak samo jak fizyki. Prawo grawitacji nie przestanie działać tylko z tego powodu, że je zignorujemy. „Sędzia, któremu nie wolno otwarcie uprzytomnić stronom ich rzeczywistego położenia w procesie, musi w tym celu uciekać się do sugestii i aluzji” – mówi sędzia Łukasz Piebiak, wiceminister sprawiedliwości („Sędzia zagra w otwarte karty”, DGP z 12 grudnia 2016 r.). Milczenie Temidy do końca, jest sprzeczne z przebiegiem procesu decyzyjnego i prowadzi do zbędnych gierek, w miejsce rozsądnej gry strategicznej. Zgodzę się z postulatem ministerstwa, choć nie z uzasadnieniem: „Należy zerwać z fikcją całkowitej bezstronności sędziego przez cały czas trwania procesu”. Strasznie mnie oburzyło takie zdanie. Otóż sędzia nie traci bezstronności przez to, że wypowie swój pogląd. Tylko podzieli się doświadczeniem i myślą prawnika, w założeniu najlepszego na sali, pozostając jednak bezstronnym. Nie jest także dla mnie jasne, dlaczego ministerstwo zawęża cel tej nowości, wskazując, że ujawnienie poglądu „musi mieć na celu nakłonienie stron do ugodowego rozwiązania sporu”. A nakierowanie stron na prowadzenie postępowania w sensownym kierunku to pies?
Gra w „Przewlekłość”
W grze biorą udział trzy postacie: Obywatel, Sędzia (lub zamiennie Urzędnik) i szara eminencja, postać kryjąca się pod nazwą System. Obywatel denerwuje się, że między dwiema rozprawami upływa pięć czy sześć miesięcy lub tyle samo wynosi czas od złożenia wniosku do wydania decyzji administracyjnej. I wyciąga z tego wnioski na temat pracy sędziów lub urzędników: piją kawę i pogryzają ciasteczka. Z drugiej strony planszy siedzi Sędzia czy Urzędnik, który ma na biegu czterysta lub pięćset spraw rocznie. Przy założeniu, że załatwia trzy dziennie (to znaczy wykonuje wszystkie czynności na danym etapie dla danej sprawy), to zanim wróci do tej samej sprawy drugi raz, musi minąć średnio sto pięćdziesiąt dni. Denerwuje się, bo wie, że Obywatel przyklei mu łatkę nałogowego popijacza cappuccino. Rozgrywka się zaczyna od złożenia przez Obywatela skargi na przewlekłość. Są trzy scenariusze: naturalny bieg sprawy pasował akurat do obrotu koła spraw, a Obywatel okazał się w gorącej wodzie kąpany. Wynik: postać grająca Sędziego wygrywa, postać grająca Obywatela przegrywa.
Drugi scenariusz: kiedy tykał zegar tej sprawy, załatwiane były trzy inne, których kolej nadeszła. Na tym etapie wkracza do gry postać grająca System. Czyli odpowiedzialna za policzenie i zważenie spraw, dobranie liczby sędziów i urzędników oraz zadań adekwatnych do ich ról. Jeśli Sędzia lub Urzędnik nie może zająć się sprawą od razu wtedy, kiedy jest gotowa do kolejnego etapu, to System jest winien (wyjąwszy kilka procent leni, którzy zdarzają się w każdej profesji).
A tabela zwycięstw i przegranych wygląda następująco: przegrywa Sędzia (bo musi świecić oczami za System), przegrywa Obywatel (bo sprawa i tak nie może przyspieszyć). System winien, sędziemu się oberwało, a obywatel nadal jest sfrustrowany.
I podobnie jest w urzędzie. Tłumaczący się urzędnik nie może podnieść, że z uwagi na liczbę spraw, kolej tej jednej jeszcze nie nadeszła. Więc musi wykreować uzasadnienie. Pisze: „Dokumenty zostały uzupełnione przez stronę 5 kwietnia. Organ wówczas wydał postanowienie (30 kwietnia)”. To autentyk. Szczególnie mnie ujęło użycie słowa „wówczas”, które oznacza bezpośrednie następstwo, w odniesieniu do dwóch „następujących po sobie” dat: 5 i 30 kwietnia.
I tak się toczy gra w „Przewlekłość”, w której wygrywającym jest ten (sędzia, urzędnik, obywatel), który dozna najmniejszej ilości stresu. Wysoka stawka! „Cóż za wspaniałe przedstawienie! Takiej gry pozorów jeszcze nie widziałem” (Wojciech Adamecki, „Współczesna aforystyka polska”, zebrał Joachim Glensk, antologia 1945 – 1984, Łódź 1986 r., nr 4, s. 33).
Żal mi graczy. Są tacy bezbronni, wobec systemu... No to postawię się na chwilę w ich rolach, zastanawiając się, jak każdą strategicznie rozegrać w tym scenariuszu. I myślę tak: w roli sędziego lub urzędnika zastosowałabym metodę „kancelaryjną”. W kancelarii prawnej automatycznie wpisuje się, to jest jak oddychanie, pod każdą datą: klienta, sprawę, czynność i ilość poświęconego na nią czasu. Wydruk dołącza się do faktury. Jeśli robi się to nawykowo, zajmuje to „nic” czasu. A osiąga się dwa cele: klient dokładnie wie, kiedy i ile prawnik zajmował się jego sprawą i którą, a prawnik (i ewentualne szefostwo) mogą z kolei sprawdzić, co kto robił każdego dnia. Tak działałam, to wiem, że się da. W klinice prawa mnie tego nauczono, w czasach jeszcze studenckich, gdzie obsługiwało się pierwszych klientów i tak wykuty w sobie nawyk służy do dziś.
No więc zasymulujmy grę: wpływa skarga na przewlekłość. Jako sędzia wskazuję nie tylko, co kiedy robiłam w tej sprawie, ale pokazuję, co robiłam w czasie swojej pracy – sygnatura akt, czynność i czas. Tak samo urzędnik. Zwycięstwo, doskonała „obrona” w ramach systemu.
A jeśli gram obywatela? W pierwszym odruchu mówię: co mnie obchodzi, że sędzia czy urzędnik ma wiele spraw? Na cholerę dali mi wydruk sygnatur i czasów zajmowania się nimi? Ale po chwili myślę: no dobrze. Realnie patrząc sędzia czas pracy miał wypełniony na full. To może w takim razie nie on zawinił? Tylko system. A kto projektuje system? Zarządzający. Czyli? Na przykład politycy. I ja, jako obywatel, odwracam się od sędziego i kieruję wymowne spojrzenie na ministra sprawiedliwości. Za spojrzeniem idą pytania. Jakie są szczegóły dostosowania liczby sędziów do puli spraw? I tu mi statystyka porównująca nas z Niemcami nie wystarcza, bo mnie nie obchodzi, ile czekałabym na wyrok w Berlinie, tylko w Krakowie, więc konkrety: czy minister ma w głowie to, jak dopasowane są elementy w tej układance? Czy też jest jak w piosence Młynarskiego: „układanka nie wychodzi, bo puzzel nie pasuje do obrazka”.
Skoro już się zajrzało do jednego ministra, to warto skoczyć do drugiego, odpowiedzialnego za okadrowanie urzędów. Sypią się pytania: Jak przymierzył pan, drogi panie, liczbę urzędników do liczby spraw? Jak pan to policzył? Proszę o porównanie krzywej zatrudnienia w poszczególnych departamentach czy wydziałach poszczególnych urzędów, z krzywą dochodzących im i odchodzących zadań? Politycy średnio liczą się z zagonionym urzędnikiem czy sędzią, ale jest szansa, że z rozjuszonym obywatelem policzą się kapkę więcej. Chociaż.... „Są tacy, którzy umieją tasować karty, ale nie umieją grać” (Franciszek Bacon, op. cit. nr 128).
Obywatelskie prawo do gry
„Wszyscy chcą naszego dobra. Nie dajmy go sobie odebrać” (Stanisław Jerzy Lec, „Myśli nieuczesane”, s. 172). Gra słów to deser dla mózgu. I tu kryje się pułapka: ustawa jest napisana w języku. Wyjąwszy trochę prawnego, jest napisana w języku naturalnym. To czyni ją kontekstową. A jak jeszcze do tego dodamy, że ustawodawca pisze ją pod znany sobie cel, nie badając alternatywnych jej interpretacji, a obywatel tę alternatywę może z niej wyłuskać, to już mamy grę. W „Prawo i ustawę”. Zasady są takie: Urzędnik lub sędzia stoi na jakimś stanowisku co do treści prawa. Jego „skarbem” w grze jest władza orzekania. Obywatel dostarcza alternatywnej, mieszczącej się w ramach przepisu, interpretacji. Jego „skarbem” w grze jest to, że jeśli wykaże, że mieści się w ustawie, to nie można mu racji odmówić. Dlaczego taki jest rozkład skarbów? Bo to jest jak z podziałem ciastka między Stasia i Tadka: Jeśli Tadek je dzieli, to Staś pierwszy wybiera. Skoro państwo uchwala ustawę, to obywatel bierze z niej wszystko, co się da. I zasady fair play wymagają, by pozwolić ludziom grać z urzędem.
Język to gra prowadzona od rana do wieczora. Żeby to dostrzec, warto zagrać w pozbawienie jakiegoś słowa sensu. Weź banalny przedmiot. Taki, którego obecność jest oczywista i od zawsze do niego pasuje to samo słowo. Na przykład „ołówek”. No i patrz na niego, powtarzaj cicho jego nazwę: „ołówek”. Podobno po kilku chwilach to znane słowo odrywa się od przedmiotu. Zmienia się w zbiór dźwięków, które niczego nie nazywają, nie wiążą się z żadną rzeczą i pozostają bezsensowne. Bo związek między słowem i przedmiotem jest kruchy. Kiedy zaczniemy go kwestionować, rozsypie się. Jakie to uczucie? (Jest to gra z samym sobą pochodząca ze zboru „101 zabaw filozoficznych”, Roger-Pol Droit, Gdańsk 2004, zabawa druga pt. „Pozbawić słowo sensu”, przewidziana na 2–3 minuty, s. 13–14).
Gra, której nie ma, i gra paskudna
„Gra” z Michaelem Douglasem. Widziałam ten film jakieś sześć czy siedem razy. Nie żeby akurat ten był mój ulubiony: czytam książki i oglądam filmy cyklicznie. Film jest o człowieku z zerowym życiem prywatnym i wielkim powodzeniem w biznesie. Na urodziny dostaje od brata zaproszenie na grę. Niechętnie przyjmuje. Przypadkiem, w przerwie, idzie na testy i wychodzi z nich wściekły, że stracił mnóstwo czasu. A wścieka się już absolutnie, kiedy dzwonią do niego z informacją, że „niestety nie zakwalifikował się do gry”. Ambicja mu warczy. Wraca do domu wieczorem, a na podjeździe leży postać. Wielki Clown. Potem... lawina wydarzeń prowadząca na krawędź, w przenośni i dosłownie. Okazuje się, że od chwili, kiedy zadzwonił telefon z informacją, że nie zakwalifikował się do gry, gra się właśnie zaczęła.
Gra, w którą nie wie się, że się gra, albo gra o zmieniających się regułach, wygląda jak perfidia. Ale w rzeczywistości chodzi o odwrócenie uwagi, które pozwala nam zapomnieć, że to udawanie.
A teraz jako wisienka na torcie, gra w zgniłego pomidora, przed którą ostrzegam. Są tacy pracodawcy, którzy wypowiedzenia wręczają z zaskoczenia. Ani nie pisną wcześniej, nie dadzą sygnału. Nie fair? Możliwe. A może to po prostu doświadczenie i wiedza, że są tacy pracownicy, którzy, jeśli powezmą podejrzenie, że się ich zwolni, natychmiast suną na L4. I można założyć z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że będzie to L4 na maksymalny możliwy okres. Nie fair? Też. I to wbrew pozorom nie jest gra w „L4”. Tylko w „Cwaniaka” lub w „Zgniłego pomidora”. Czyli niesmaczna. Kończy się wynikiem z najgorszego koszmaru negocjatora: lost – lost; przegrany – przegrany. W takiej grze nawet jak pozornie ktoś jest „win”, to i tak wszyscy są „lost”. ⒸⓅ
Rolą adwokata jest sprzedawanie dobrych argumentów. I żaden wstyd w każdej sprawie wyselekcjonować je najkorzystniej dla klienta. To jest taki legalny poker. Sędzia nie traci bezstronności przez to, że wypowie swój pogląd. Tylko podzieli się doświadczeniem i myślą prawnika, w założeniu najlepszego na sali, pozostając jednak bezstronnym