Pytanie tylko, czy członkowie warszawskiej palestry są w stanie poświęcić swoje ciepłe posady w interesie całej adwokatury - pisze adw. Andrzej Nogal.

W sytuacji, gdy daną organizację dotyka drastyczny kryzys wizerunkowy, drogą do wyjścia z niego jest nowe otwarcie i wymiana liderów na takich, którzy w oczach opinii publicznej nie są związani z obciążającymi zdarzeniami.Taką metodę radzenia sobie z kryzysami wizerunkowymi wypracowały od dawien dawna partie polityczne. Adwokatura nie jest partią, niemniej jednak obraca się w sferze publicznej, jej znaczenie zależy od oceny opinii publicznej i nie ma przeszkód, aby oparła się na sprawdzonych wzorach. Pytanie jednak, czy stołeczni działacze adwokaccy są w stanie poświęcić swoje ciepłe posady w interesie całej adwokatury?

Nie ma co ukrywać, że wrzawa medialna związana z aferą reprywatyzacją w istotnym stopniu podkopała pozytywny wizerunek stołecznej palestry. Wynika to w podstawowym stopniu stąd, że wiodące media, a więc i opinia publiczna, zaczęły negatywnie oceniać zjawisko reprywatyzacji. O ile wcześniej akceptowano narrację, że priorytet ma zaspokajanie krzywd historycznych oraz prymat świętego prawa własności, o tyle obecnie na pierwszy plan wysuwa się los ofiar reprywatyzacji, tychże dziesiątków tysięcy najemców wyrzucanych, często bardzo brutalnie z zajmowanych przez nich mieszkań przez czyścicieli kamienic. W oczach dziennikarzy, a więc i opinii publicznej czyściciele kamienic, exwłaściciele i urzędnicy obsługujący te sprawy zostali zrównani pod względem moralnym. Jeszcze gorzej są oceniani nabywcy roszczeń, szczególnie gdy łączy ich sieć powiązań z urzędnikami. Dziennikarze słusznie pytają, jak to jest możliwe, że spadkobiercy latami nie mogą otrzymać zwrotu kamienicy, a potem, gdy sprzedadzą za grosze roszczenie nabywcy powiązanemu z urzędnikami, tenże otrzyma zwrot w 2 tygodnie? Nic tak nie bulwersuje opinii publicznej jak empiryczny dowód, że w kolejce do „świętego prawa własności” pierwszeństwo mają urzędnicy i ich bliscy. W tej sytuacji nie ma co się dziwić, że ofensywa medialna obrońców status quo pod hasłami świętego prawa własności i naprawy krzywd dziejowych kompletnie nie trafia teraz do opinii publicznej.

Jeszcze trudniejsza jest w tym wszystkim sytuacja stołecznej adwokatury. Na sztandarach wypisaliśmy sobie ochronę praw i wolności obywatelskich, działacze samorządowi w kółko opowiadają o odwadze. To są ważne sprawy i nośne dla opinii publicznej. Ale, dziennikarze teraz widzą, że dla czołowych działaczy adwokackich w Warszawie te wolności były widziane nader jednostronnie, jako prawo do reprywatyzacji kamienic i gruntów oraz prawo do nieskrępowanej działalności gospodarczej. Pod hasłem: co nie jest zakazane jest dozwolone! A adwokacka odwaga polega na obronie do końca tychże działaczy, którzy zaangażowani byli w reprywatyzację. Obecnie media i opinia publiczna nie postrzegają tego rodzaju aktywności, jako społecznie użytecznej. Przeciwnie w ich oczach następuje moralne zrównanie całości samorządu adwokackiego z nadużyciami reprywatyzacyjnymi. A wielomiesięczne milczenie samorządu adwokackiego w tej sprawie jest postrzegane jako milczące przyzwolenie na tego rodzaju ekscesy. Qui tacet, consetire videtur! (kto milczy przyznaje rację - z łac.).

Wrzawa medialna narastała powoli, tocząc się niby kula śniegowa. Pierwsze artykuły prasowe ukazały się jeszcze tuż przed kwietniowymi wyborami. Działacze je kompletnie zignorowali i wybrali na dziekana osobę, która w oczach mediów jest obecnie ikoną nagannej reprywatyzacji. Do rady adwokackiej wybrano wyłącznie osoby rekomendowane przez tegoż dziekana. Potem lawina medialna narastała, aż do apogeum w końcu sierpnia i początku września: wtedy okazały się dosłownie dziesiątku publikacji prasowych, czy wzmianek radiowo-telewizyjnych, jednostronnie potępiających całą sprawę związaną z Chmielną 70 i stawiających w negatywnym świetle dziekana. Prowadziło to prostą drogą do powstania społecznego stereotypu, że ogół adwokatów to krętacze, gotowi dla mętnych i dwuznacznych prawnie interesów do wszystkiego, byleby wzbogacić się, chociażby na krzywdzie ludzkiej. Taka narracja zdominowała całą sprawę i głosy przeciwne przeszły kompletnie bez echa. Podkreślę, że sytuacja taka jest niesłychanie groźna, ponieważ zmiana ukształtowanego stereotypu jest niesłychanie długotrwała, kosztowne i jego echa będą jeszcze bardzo długo kształtowały społeczny obraz adwokatury.

W tej sytuacji dymisja dziekana Majewskiego (14 września b.r.) była absolutnym minimum z punktu widzenia opinii publicznej. Pierwsze pozytywne skutki można było zaobserwować od razu w postaci wyciszenia medialnej wrzawy. O ile wcześniej o stołecznej adwokaturze w kontekście Chmielnej 70 pisano w prasie po kilka razy dziennie, to teraz ukazuje się jedna publikacja na kilka dni. Niemniej jednak oznacza to tylko tyle, że wizerunek adwokatury nie pogarsza się jeszcze bardziej. To jest stabilizacja na bardzo niskim poziomie, a nie odbicie. Wiarygodne odbicie wizerunkowe wymaga całkowitej wymiany liderów stołecznej palestry. Powiedzmy szczerze, czy w oczach mediów i polityków wiarygodnymi gwarantami nowego otwarcia będą dotychczasowi współpracownicy ex-dziekana, jego stronnicy i osoby przez niego rekomendowane? Czy ktoś uwierzy obecnej wicedziekan, która od wielu, wielu lat jest bardzo bliską współpracownicą ex-dziekana, że nie będzie miała z nim wspólnego? Albo innym osobom, który zachęcały w kwietniu do wyboru adw. Majewskiego widząc, że horyzoncie pojawiły się już pierwsze oznaki medialnej burzy związanej z jego wyborem? Warto przy tym podkreślić, że nikt do tej pory z bardzo licznej grupy stronników ex-dziekana, jego współpracowników z ORA i innych organów izbowych nie odciął się wyraźnie od niego, nie potępił publicznie jego działalności oraz nie przeprosił za rekomendowanie go na stanowisko dziekana. Czy w tej sytuacji ktoś uważa, że opinia publiczna da się nabrać na zastąpienie dziekana Majewskiego jego stronnikiem i uzna, że w ten sposób stołeczna Adwokatura odzyska wiarygodność? To byłoby myślenie skrajnie naiwne. Media i politycy już wyrobili sobie pogląd na rolę stołecznej adwokatury w całej aferze i tego rodzaju akt w postaci zastąpienie dziekana jego współpracownikiem i pozostawienie całej reszty bez zmian nic niczego nie zmieni w ich oczach.

Jeżeli rzeczywiście stołecznym adwokatom zależy na odzyskaniu społecznego zaufania to powinni postawić na całkowitą wymianę izbowych liderów. Osoby, które wspierały, rekomendowały bądź współpracowały z ex-dziekanem powinny się wyłączyć z samorządowej polityki i powinny ustąpić pola osobom nowym, nieskompromitowanymi w oczach opinii publicznej. Teraz jest stosowny czas ku temu: nadzwyczajne zgromadzenie izby jest i tak niezbędne, aby wybrać dziekana i rzecznika dyscyplinarnego. Przy okazji wybrać można pozostałe organy izby. Dlaczego zaś piszę o całkowitym ustąpieniu „ludzi Majewskiego” z życia samorządowego, a nie np. o ich weryfikacji wyborczej? Otóż dlatego, że jestem przekonany, że gdyby startowali oni w wyborach to otrzymaliby identyczne wyniki jak w kwietniu. Tym samym adwokaci w fałszywym poczuciu solidarności w ramach „syndromu oblężonej twierdzy” podpisaliby wyrok śmierci na całą palestrę. Oczekiwałbym więc wyraźnego aktu poczucia obowiązku od ogółu działaczy, którzy rekomendując wybór dziekana Majewskiego oraz korzystając z jego rekomendacji i rządząc izbą wciągnęli ogół adwokatów w to wizerunkowe bagno w którym dzisiaj utkwiliśmy po uszy. Zobaczymy za moment, czy przeważy w nich poczucie obowiązku za całą Adwokaturę, czy raczej troska o utrzymanie ciepłych posad samorządowych jak najdłużej w myśl zasady „Po nas choćby potop!”.

adw. Andrzej Nogal