Prawników można podzielić na tych, którzy działają przy użyciu sofistyki, czyli sztuki sprytnego gadania, oraz na tych, którzy uciekają się do dialektyki, a więc sztuki roztropnego argumentowania. Najlepsi z najlepszych stosują obydwie metody, zależnie od potrzeby i poziomu adwersarza.
Debata to pomysł antyczny. Pachnie grecką agorą, więc rodowód ma zacny. Jednak dziś kojarzy się z inną grecką imprezą: igrzyskami. Może być raz jednym, raz drugim, dlatego że dziś debata ma różne cele. Może być narzędziem rozwiązywania problemu albo manifestowaniem poglądów. Może być sposobem edukacji albo metodą negocjacji (por. A. Kampka, „Debata publiczna. Zmiany społecznych norm komunikacji”, Warszawa 2014, s. 63 i nast.).
Weźmy debatę polityczną. Z góry wiadomo, że żaden z debatujących zdania nie zmieni. Publiczność może, owszem, przenieść sympatie z jednego na drugiego, ale powalona siłą widowiska, a nie siłą argumentów. Debata polityków ma ochotę być performatywna; uczestnicy chcą wypowiedziami kształtować rzeczywistość, choć kończy się na jej zaklinaniu. To debata pozorna, w miejsce dialogu – antologia monologów.
Jej przeciwieństwem jest debata deliberacyjna, mająca na celu uzyskanie konsensusu w sprawie rozważanej publicznie. To nie ma być wcale kompromis: to ma być konsensus, po dokonaniu debatującego przeglądu argumentów i kontrargumentów. Do takiej dyskusji ma przygotowywać ćwiczenie określane jako debata oksfordzka. Poleciłabym ją politykom, ale szkoda czasu: oni są dla dyskusji straceni. Dla nich przeznaczyłabym zupełnie inne ćwiczenie, mające nadać barw widowisku (ale o nim za chwilę). Dla debaty oksfordzkiej znacznie trafniejszym adresatem są prawnicy. Zarówno sędziowie, jak i zawodowi oraz profesjonalni pełnomocnicy.
Prawników można podzielić na tych, którzy działają przy użyciu sofistyki (sztuki sprytnego gadania), oraz na tych, którzy uciekają się do dialektyki (sztuki roztropnego argumentowania). Jest też model mieszany, Grand Cru wśród prawników, w którym korzysta się z sofistyki lub dialektyki, zależnie od potrzeby i poziomu adwersarza. Dialektycy powinni szkolić się za pomocą modelu debaty oksfordzkiej, sofiści łapczywie chwycą pewnie ten kawałek felietonów, który komentuje ćwiczenia dla polityków. A Grand Cru przeczytają całość.
Otóż debata oksfordzka to ćwiczenie dla człowieka argumentującego – homo argumenticus? Czyli takiego, który chce, dyskutując, uzyskać „pozwolenie od własnej władzy rozumu” na przyjęcie takiego lub innego poglądu czy rozwiązania problemu. Przez przyjęcie własnego pomysłu lub skuszenie się na przyjęcie cudzego. (Sformułowanie Wiliama Jamesa przytoczone przez Romualda Piekarskiego w artykule „Arystoteles, Maclntyre i Ingarden – w poszukiwaniu wzorców dla racjonalnej debaty” opublikowany w „Sztuka debaty”, pod red. Marka Kochana, Gdańsk, 2014, s. 77).
Ten model debaty wzoruje się na zasadach obowiązujących w parlamencie brytyjskim. Rolę moderatora pełni marszałek wspomagany przez sekretarza. Po jego prawej stronie siedzi „propozycja”, czyli orędownicy jakiejś tezy, na przykład takiej: „ludzie są z natury dobrzy”. Po lewej ręce marszałka siedzi „opozycja”, czyli ci, którzy przedstawioną tezę zamierzają obalić. Naprzeciwko marszałka siedzi Bagno. Wcale nie żartuję: z angielskiego „swamp”. Czyli niezdecydowani co do tego, po czyjej stronie stanąć. W klasycznym formacie tej debaty propozycja i opozycja ma po czterech mówców, do których przypisane są konkretne role. Zaczyna mówca propozycji, definiując problem i szkicując argumenty za przyjętą tezą, a kończy mowy przedstawiciel opozycji. Wszyscy pozostali i sami przedstawiciele stron mogą się wtrącać w wypowiedzi mówców.
Wydawać by się mogło, że z tego może powstać tylko chaos i wzajemne wrzeszczenie na siebie. Ale to tylko wrażenie, mające zapewne źródło w obserwacji niejednej debaty publicznej, prowadzonej bez wystarczająco charyzmatycznego moderatora lub mimo jego udziału. Debata oksfordzka, wbrew pozorom, jest niezwykle uporządkowana, a nawet sformalizowana. Te wtrącenia też przypominają bardziej taniec godowy ptaków niż chaotyczne przewrzaski. Wygląda to tak: każdy z mówców ma swoją rolę oraz przypisany czas wypowiedzi. Sześć minut, z możliwością modyfikacji zasad, przez skrócenie mowy pierwszego i ostatniego, na korzyść czasów aktorów akcji środkowych. Po pierwszym mówcy propozycji odzywa się pierwszy mówca opozycji i kreśli kontrargumenty. Drudzy mówcy mają rozwinąć argumenty zespołu, trzeci mają się skupić na polemice z argumentami adwersarzy, a ostatni dokonać podsumowań. Publiczność ma swoje pięć minut, kiedy po pierwszych mówcach marszałek pyta: „Czy ktoś siłą swych argumentów chce wesprzeć stronę propozycji lub opozycji?”. Publiczność w dwuminutowych wypowiedziach popiera lub gani. A wspomniane wtrącenia mogą mieć miejsce po trzydziestu sekundach od rozpoczęcia wypowiedzi mowców, aż do trzydziestu sekund przed ich zakończeniem. Każdy może wstać i powiedzieć: „pytanie” lub „informacja”, oraz wtrącić swoje trzy grosze. Ale nie więcej niż dwa zdania. Jeśli mówca pozwoli, bo może pozwolić lub nie, mówiąc: „tak, proszę”, albo: „nie, dziękuję”. W tym ostatnim przypadku nie ma mocnych: wtrącający się siada bez dyskusji. Inna sprawa, że zasadą savoirvivre’u tej debaty jest dopuszczanie wtrąceń publiczności i drugiej strony. Na koniec publiczność glosuje, która strona wygrała.
No, powiedzże czytelniku: czy każdy prawnik nie powinien przejść takiego treningu? Już słyszę jednoczesny chór sędziów oraz zawodowych pełnomocników: owszem, powinien! Przy czym sędziowie mają na myśli raczej trening dla pełnomocników, a ci ostatni – dla sędziów. Każda z tych profesji prawniczych marzyłaby, żeby druga nauczyła się lepiej argumentować. I krócej... A trafniej.
Dlaczego prawnicy są szczególnie wdzięcznym adresatem takiego ćwiczenia? Zawodowi pełnomocnicy dlatego, że przychodzi im niekiedy bronić interesów klienta, którego zachowania i metod działania osobiście nie pochwalają. Taka cecha zawodu, trudna psychologicznie, bo prowadząca do rozważań natury moralnej i światopoglądowej. Oksfordzka debata zapewnia im trening z sensownego argumentowania, bez względu na osobisty pogląd. Sędziowie z kolei muszą niekiedy borykać się ze sprzecznością między poczuciem sprawiedliwości a koniecznością wydania wyroku zgodnie z przepisem. Dlatego warto, by i oni przyuczali się do funkcjonowania w koniecznym rozdwojeniu jaźni.
Obiecałam zająć się ćwiczeniem dla polityków. W sumie machnęłabym na nich ręką, gdyby nie fakt, że użyteczne dla nich metody na potęgę stosują prawnicy. Zwłaszcza wtedy, kiedy nie mają argumentów albo lubią się bawić cyrkowo, sztuczkami psychologiczno-językowymi. Dzięki którym potrafią wygrać niejeden spór w sądzie, a jeśli nawet nie – bo sędzia jest wytrawnym i doświadczonym decydentem – to chociaż potrafią wygrać negocjacje w formule win–lost, wygrany–przegrany. No, chyba że trafi im się równie wytrawny i doświadczony negocjator po drugiej stronie. Tym obiecanym ćwiczeniem jest schopenhaurowska erystyka, czyli „sztuka prowadzenia sporów”. Składa się z technik, które może niewiele mają wspólnego z mocą argumentu. Ale pozwalają skutecznie wygrać debatę. Wśród technik erystycznych – są same smakowite kąski. Schopenhauer opisuje ich coś ze czterdzieści, a to przecież bardzo cieniutkie dziełko (mam na myśli grubość książki, a nie cieniznę idei). Weźmy kilka: chcąc poparcia tezy, stawiamy do wyboru jaskrawo brzmiącą antytezę. Przykładowo, chcąc poparcia idei zakazu aborcji, stawiamy do wyboru „zabijanie dzieci”. Albo chcąc liberalizacji zakazu aborcji, stawiamy do wyboru „ograniczenie praw i wolności człowieka”. Inna technika: twierdzenie wygłoszone relatywnie, w odniesieniu do jakiejś sytuacji, traktujemy tak, jakby było twierdzeniem ogólnym, i z tej pozycji je obalamy. Przykładowo, ktoś wskazuje, że z niektórymi uchodźcami może być problem natury karnoprawnej, na co adwersarz, zależnie od poglądu, stwierdza: „czyli twierdzi pan, że uchodźcy to przestępcy” lub „czyli przyznaje pan, że uchodźcy to przestępcy”. Podobnie działa przechodzenie od szczegółu do ogółu, czyli uogólnianie wniosków wynikających z analizy szczególnego przypadku. Czyli ktoś, opowiadając, że musiał uśpić agresywną świnkę morską, wyprowadza z tej opowieści wniosek, że świnki morskie mogą zagrażać życiu opiekunów.
Ciekawymi technikami są zwłaszcza dwie: użycie tezy, którą ma się dowieść, jako dowodu, zamiana dowodu z dowodzonym lub parafraza. Pierwszą z nich można zilustrować następującą opowieścią. Apacze pytają szamana: jaka będzie zima? – Oj, bardzo ostra. No to zbierają chrust. Ale zima jest łagodna. W kolejnym roku Apacze pytają szamana: jaka będzie zima? – Oj, bardzo ostra. Ale zima jest łagodna. Trzeciego roku Apacze grożą szamanowi, że jak się pomyli, to go oskalpują. Więc szaman wymyka się do instytutu meteorologicznego w mieście i pyta: Jaka będzie zima? – Oj, bardzo ostra – odpowiadają. – A skąd wiecie? – Bo Apacze już trzeci rok gromadzą chrust.
Druga z ciekawych technik to parafraza, czyli pozorne powtórzenie cudzej tezy, ale w taki sposób, że de facto niesie ona inną treść. Ta technika jest obarczona ryzykiem, ponieważ rozmówca, który słyszy tak przekształconą niby własną tezę, natychmiast unosi się i przerywa wypowiedź. To zresztą jest błąd, ponieważ rozzłoszczenie przeciwnika też jest techniką erystyczną, tyle że jedną z tych prymitywnych. Ale – przyznać trzeba – skuteczną. Innymi słowy parafrazujący ma szansę wygrać niezależnie od sytuacji – albo przypisać jakąś, zwykle przerysowaną i nieprawdziwą tezę przeciwnikowi, albo go rozzłościć i narazić na popełnianie błędów. Technika i polityków, i prawników.
Z kolei wśród ogranych technik jest odwoływanie się do (nieobecnego) autorytetu, czyli jakieś „amerykańskie badania” lub „profesor ekonomista” „potwierdził, że...”. Ktoś mi opowiadał o prawniku, który powołał się na orzeczenie Sądu Najwyższego z podaniem sygnatury, tezy i wniosków z niego płynących, dla sprawy, której bronił. Było to w czasach, kiedy sąd miał więcej czasu i sędzia w przerwie sprawdził: takiego orzeczenia Sądu Najwyższego w ogóle nie było. Po przerwie zwrócił adwokatowi znacząco uwagę: „Panie mecenasie, Sąd Najwyższy nigdy tak nie orzekł”. Na co niezbity z tropu adwokat: „Nie orzekł?... Ale powinien!”.
Jest też kategoria technik erystycznych „na bezczela”. Wśród nich jest, pomimo negatywnych odpowiedzi na nasze pytanie, twierdzenie, że poparły naszą tezę. Lub... bełkot. Czyli uczone wygłaszanie bzdur. To dobra technika dla początkujących, żeby poćwiczyć.
Oczywiście te techniki erystyczne przypominają genialny pojedynek, jeśli obie strony są równie sprawne w takiej szermierce. Rozwiązania problemu w takiej debacie się nie znajdzie, ale widowisko i tak pouczające. Warto spojrzeć na debaty telewizyjne i spróbować wyszukać, w którym miejscu kto zastosował który erystyczny trik. Niekiedy ich stosowanie jest na tyle czytelne, że śledzący debatę z książką Schopenhauera w ręce mógłby podawać strony, na których opisano tę czy inną właśnie zastosowaną technikę.
Wracając do prawników, spojrzę teraz na potencjalnie trenujących debatę oksfordzką sędziów: na co im to? Weźmy cywilistów. W prawie cywilnym są możliwe różne oceny, czasem trzeba wybierać między alternatywnymi rozumieniami przepisu albo między alternatywnymi rozumieniami sytuacji i faktów, które mają podpadać pod określone przepisy. Dowodzone fakty pretendują do określenia ich „prawdą”, natomiast oceny prawne nie są kwestią prawdy, tylko argumentacji. Prawo jest argumentacyjne. Zaryzykowałabym twierdzenie, że to sędzia, z racji swojego zawodu, przede wszystkim powinien ćwiczyć poddawanie się „przymusowi lepszego argumentu”. W dyskusji ze sobą lub w ocenie dyskusji między powodem a pozwanym.
Sędziowie dyskutują, więc powinni móc się tego uczyć. Ostatnio rozmawiałam z sędzią pracującym w dwukondygnacyjnym, co istotne, budynku sądu. Powiedział mi: nawet pani nie zdaje sobie sprawy, ile orzeczeń zapadło pomiędzy drugim piętrem a parterem. Miał na myśli dyskusje prowadzone przez sędziów w trakcie wspólnej wędrówki między piętrami. Tu uwaga dla tych, którzy nałogowo zajmują się doszukiwaniem w sędziach samego zła: otóż „zapadanie orzeczeń między piętrami” to metafora i skrót myślowy. Nie chciałabym, żeby w jakiejś wypowiedzi pojawiło się później twierdzenie, że sędziowie wydaj wyroki, latając po schodach.
Sędzia powinien ćwiczyć debatę oksfordzką jeszcze z jednego powodu: powinien chcieć być zrozumiany. Zrozumienie wynika z czytelnie przeprowadzonego argumentu, skonfrontowanego z ewentualnymi kontrargumentami. A tego właśnie uczy debata oksfordzka.
Jest jeszcze jedna technika, niebezpieczna dla ekspertów, w tym także dla ekspertów z dziedziny prawa. Chodzi o stosowanie argumentum ad auditores. Polega ona na tym, że siedzi dwóch dyskutantów, załóżmy, że dwóch ekspertów, przed audytorium laików. Jeden z ekspertów stawia tezę, co do której wie dwie rzeczy: że jest niezwykle popularna wśród słuchającej publiczności. Oraz że żaden specjalista nie zostawiłby na niej suchej nitki. Ponieważ z fachowego punktu widzenie nie trzyma się kupy. Jednak jej obalenie wymagałoby sięgnięcia do argumentów specjalistycznych, doskonale znanych obu ekspertom, ale jednocześnie nie do zjedzenia przez niewyspecjalizowaną publiczność. To stawia eksperta postawionego w tej sytuacji w niewygodnej pozycji: albo pokusi się o tłumaczenie i straci uwagę zniechęconej widowni, albo machnie ręką i polegnie w show. Taki ekspert ma też trzecie wyjście: nie bez obrzydzenia, ale z konieczności, sięgnie po jakąś inną erystyczną sztuczkę, aby bez wpadania w pułapkę prezentowania skomplikowanej wiedzy, nie dać się pokonać w potyczce.
Dysputy mogą być prowadzone w modelu oksfordzkim, wtedy mają na celu zderzenie argumentów i kontrargumentów. Mogą być także erystyczne, bliższe igrzyskom niż agorze. Może się zdarzyć, że w pierwszych wystąpią ludzie z kiepskimi argumentami, a w drugiej mistrzowie triku. Cóż, w dyskutowaniu zdarzają się i nędzarze argumentacyjni, i nędznicy dysputy.
Prawo jest argumentacyjne. Zaryzykowałabym twierdzenie, że to sędzia, z racji swojego zawodu, przede wszystkim powinien ćwiczyć poddawanie się „przymusowi lepszego argumentu”. W dyskusji ze sobą lub w ocenie dyskusji między powodem a pozwanym
Wśród ogranych technik jest odwoływanie się do nieobecnego autorytetu. Ktoś mi opowiadał o prawniku, który powołał się na orzeczenie Sądu Najwyższego z podaniem sygnatury, tezy i wniosków z niego płynących dla sprawy, której bronił. Sędzia w przerwie sprawdził: SN nigdy tak nie orzekł. Gdy sędzia zwrócił na to mecenasowi uwagę, ten niezbity z tropu odpowiedział: „Nie orzekł?... Ale powinien!”