W sztuce Petera Weissa „Marat/Sade” jedna z przyśpiewek brzmi „Maracie, co się stało z naszą rewolucją, Maracie, my nie chcemy już czekać na jutro, Maracie, my wciąż jesteśmy najbiedniejszym stanem. Dzisiaj chcemy widzieć obiecaną zmianę” . Czyżbyśmy się zatem doczekali?
Naprawianie kontroli konstytucyjności w Polsce trwa dziesiąty miesiąc. Mieliśmy trzy legislacyjne próby naprawcze, zapowiedź kolejnej, czwartej. Bezpośrednie transmisje telewizyjne z obrad Sejmu i Senatu ukazują to – czasem w poetyce Grand Guignolu. Nadto jest pięć wyroków samego TK (o tych inicjatywach naprawczych), opinia zespołu ekspertów sejmowych o tym, jak ma wyglądać czwarte podejście legislacyjne. Wydano już dwa stanowiska Komisji Weneckiej, jedno zalecenie Komisji Europejskiej. Z zatroskaniem patrzy na nas zza oceanu sam prezydent USA Barack Obama. A przecież są jeszcze inne dokumenty urzędowe i naukowe, elektroniczne i papierowe, stanowiska NGO, itd, itp. Obfitość materiału i długość spektaklu nuży miłośników infotainmentu. To wszystko przesłania jak parawan lub liść figowy istotę problemu: znanego od stuleci, powtarzającego się w wielu miejscach i czasach, rozgrywanego z użyciem retoryki, na którą się ustawicznie nabieramy.
Jakby tutaj...
Wachlarz propozycji, jakie lansowano przy kolejnych legislacyjnych próbach naprawy kontroli konstytucyjności, jest szeroki i barwny. Nie wszystkie występowały w każdym wypadku, niektóre powracają jak bumerang, czasem w zmodyfikowanej postaci. Podwyższanie quorów wymaganych do wyroku, podwyższanie liczebności składów orzekających, determinowanie kolejności rozpoznawania spraw (wedle kolejności wpływu, wstrzymywanie spraw jednych, przyspieszanie innych, rozmaite traktowanie „dawnych” i „nowych”). Wspólnym mianownikiem tych wszystkich posunięć jest ograniczenie możliwości organizacji pracy przez sam trybunał i zapewnienie czynnikom zewnętrznym sterowania strumieniem rozpatrywanych spraw. Jednocześnie trwa kształtowanie sędziowskiego składu osobowego w sposób przyjazny dla większości politycznej (reguły wyboru prezesa zapewniające większy wpływ prezydenta, nowe reguły postępowań dyscyplinarnych, praktyka obsadzania wakatów, odmowa zaprzysiężenia trzech sędziów wybranych przez Sejm poprzedniej kadencji). Towarzyszy temu nieelegancka presja propagandowa na sędziów i sądownictwo w ogóle, wydziwiania, insynuacje, dezinformacje, obcinanie finansów, zapowiedź odebrania stanu spoczynku (problemem tu jest nie tyle sama wysokość kwot, ile wyjęcie dziewięciu lat kadencji z okresów składkowych). Taka presja ma swoją nazwę i nazywa się chilling effect. Ma to zaszczepić autocenzurę orzeczniczą u sędziów, nie tylko zresztą tych z trybunału.
Kryzys konstytucyjny lat 2015–2016 jest przykładem ostrego sporu o władzę. W tej postaci jest to rzeczywiście spór par excellence polityczny. Parlamentarna większość, demokratycznie skądinąd wybrana, chce zrobić coś, do czego miałaby mandat tylko jako większość konstytucyjna, którą nie jest. A idzie o zakwestionowanie państwa prawa jako liberalnej demokracji w typie znanym Zachodowi Europy. Wykorzystuje się do tego hasło o woli „suwerena”. Hasło, bo jako argument wymagałoby to bliższego rozwinięcia, uznano za wystarczające do przyznania monopartyjnej większości parlamentarnej kompetencji ustrojodawczych. W rzeczywistości potrzeba do tego większości konstytucyjnej. Tej jednak brak. Aby ten deficyt jakoś ukryć, a zarazem przeprowadzić w drodze ustawowej to, co wymagałoby zmiany konstytucji, niezbędne było wyeliminowanie kontroli ze strony TK. To tłumaczy uporczywość działań mających na celu ubezwłasnowolnienie trybunału i zniechęcenie go do odgrywania roli samodzielnego czynnika w mechanizmie checks and balances: kontroli i równoważenia władz.
Ma zatem miejsce rekonkwista, której stawką jest nie tylko odmienne rozłożenie kompetencji między trzema władzami, ale coś więcej: wprowadzenie możliwości sterowania działaniami władzy trzeciej, utrzymywania jej w równowadze chwiejnej. Dokonuje tego monopartyjna siła polityczna, korzystająca z posiadania większości parlamentarnej, niekoalicyjnego rządu oraz prezydenta pochodzącego z tej samej opcji politycznej i niewykazującego samodzielnych ambicji. Taką rekonkwistę można byłoby nawet lege artis przeprowadzić, gdyby towarzyszyła jej zmiana konstytucji. Do tego jednak nie ma większości parlamentarnej. Zastępuje się zatem legalizm – legalizmem udawanym. I to powoduje, że spór przestaje być polityczny, a staje się sporem czysto jurydycznym, konstytucyjnym.
Legalizm, suweren i termometr
Wybory zapewniły monopartyjną większość parlamentarną. Nie daje to mandatu do podważenia zasady podziału władz, gdzie żadna z nich nie jest hierarchicznie wyższa. Tu właśnie pomaga liczman odwołania się do woli „suwerena”. Służy po to, aby głośno powrócić do koncepcji sprzed 1997 r., jak w PRL, gdy Sejm był najwyższym organem władzy państwowej. Tyle że znów to jest niekonstytucyjną uzurpacją. Aby można ją było przeprowadzić, nieuchronne jest zakwestionowanie pozycji trybunału jako kontrolera konstytucyjności ustaw.
Powrót do koncepcji Sejmu jako najwyższego organu władzy jest uzurpacją. Aby można ją było przeprowadzić, konieczne jest zakwestionowanie pozycji TK. Zatajenie istnienia gorączki wymaga stłuczenia termometru – i właśnie jesteśmy tego świadkami
I znów – można byłoby to akceptować. W końcu są różne modele podziału władzy i kontroli konstytucyjności, a i demokratyczne państwo prawa ma niejedną postać. Tyle że wymaga to działania w ramach i na podstawie istniejącego porządku konstytucyjnego. Zatajenie istnienia gorączki wymaga stłuczenia termometru – i właśnie jesteśmy tego świadkami.
Co się stało z naszą zmianą?
Trzydziestolecie transformacyjne ujawniło iluzoryczność idei założycielskiej, że uda się uzyskać szeroką, społeczną akceptację demokracji liberalnej, ukształtowaną w duchu acquis Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności. Polskie społeczeństwo jest konserwatywne, zachowawcze obyczajowo i dalekie od popperowskiej otwartości. To tłumaczy brak przywiązania do idei liberalnych, podatność na argumentację populistyczną, wspartą obietnicą zwiększenia (rzeczywiście zaniedbanego) bezpieczeństwa socjalnego. W końcu można się jeszcze spierać, czy rację mają zwolennicy konwencji interpretowanej adaptacyjnie do zmiennych warunków i potrzeb historycznych jako „living instrument” ( to mainstream orzecznictwa), czy też oryginaliści, lansujący powrót do interpretacji dokumentu przyświecającej jego twórcom z 1950 r. (Prawnik z 9 sierpnia 2016 r. – tak o polskim sędzim, określając go jako „indywidualistę”). Niezależnie bowiem od różnic aksjologii w takim wypadku, ciągle jednak jeszcze pozostajemy na wspólnym gruncie samej konwencji europejskiej.
Nie pozostaje się jednak na wspólnym gruncie, gdy demokratycznemu państwu prawa przeciwstawia się niby równobrzmiące pojęcie „demokratycznego państwa prawa” znaczące jednak kompletnie co innego. A tak się dzieje, gdy kładąc nacisk na przymiotnik „demokratyczny”, twierdzi się, że jest dozwolona (jako „demokratyczna”, zatem determinowana wolą suwerena) zmiana porządku konstytucyjnego w trybie dowolnym, dyktowanym aktualną polityczną wolą ustawodawcy zwykłego. Zabieg perswazyjny z argumentem o woli suwerena służy nie tylko usprawiedliwieniu abuzywnej bieżącej praktyki politycznej, ale nadaniu kompletnie odmiennego od dotychczasowego, nowego znaczenia terminom konstytucji z 1997 r. (zawłaszczenie języka dyskursu). Demokratyczne państwo prawa jest dlatego demokratyczne (znaczenie tradycyjne), że są w nim wybory i panuje demokratyczny obyczaj. I bynajmniej nie prowadzi to do zajęcia miejsca „suwerennego, realnego narodu (wspólnoty politycznej)” przez „prawo utożsamiane... z konstytucją, która »wypiera« naród polityczny dzięki temu, że sama nabiera atrybutów suwerena” (tak na s. 13–14 w opinii zespołu ekspertów sejmowych z 15 lipca 2016 r.). Bo suwerenowi, który sam sobie nadał konstytucję, wolno ją zmienić – wedle reguł, jakie sam sobie uprzednio nakreślił. Tych reguł musi się trzymać, zgodnie z klasyczną zasadą patere legem quam fecisti (poddaj się prawu, które sam ustanowiłeś). Nawet, gdy ma bezwzględną większość w parlamencie i może zmieniać ustawy.
W sztuce Petera Weissa „Marat/Sade” jedna z przyśpiewek brzmi „Maracie, co się stało z naszą rewolucją, Maracie, my nie chcemy już czekać na jutro, Maracie, my wciąż jesteśmy najbiedniejszym stanem. Dzisiaj chcemy widzieć obiecaną zmianę”.
Czyżbyśmy się zatem doczekali?