Być może jedynym pozytywnym efektem przesilenia konstytucyjnego będzie wypracowanie w drodze kompromisu stanowiska dotyczącego tego, gdzie się znajdują „klucze poznania” prawa.
Na tle obserwowanego od kilku miesięcy przesilenia konstytucyjnego tudzież tarć między władzą polityczną (przez co należy rozumieć łącznie egzekutywę i legislatywę) a władzą sądowniczą wyłania się zagadnienie związków wykładni prawa z koncepcją sprawowania władzy. Do pochylenia się nad tą problematyką skłoniły mnie pojawiające się w dyskursie publicznym różnego rodzaju opinie dowodzące istnienia dwóch grup postaw względem tego, co interpretatorowi wolno, a czego nie wolno w realiach kultury prawnej, do której przynależy Polska.
Jest znamienne, że na pierwszy plan w wypowiedziach przedstawicieli judykatury i doktryny wysuwają się kwestie związane z wątkiem ustrojowym; podkreślanie konieczności zachowania równowagi władz, co jest elementem treści (a nie konsekwencji) zasady trójpodziału władzy (przyjętej w Konstytucji RP z 1997 r.). Wspólnym mianownikiem wszystkich zarzutów z tego środowiska wobec władzy politycznej jest sprzeciw wobec wprowadzanej obok prawa (łac. praeter legem) zasady jednolitości władzy państwowej (obecnej w konstytucji PRL i charakterystycznej dla państw o ustroju niedemokratycznym). Owo wprowadzanie ma miejsce w formie ukrytej, tj. poprzez blankietowe traktowanie zasady z art. 10 ust 1 Konstytucji RP, ale skutkuje takim ułożeniem relacji między poszczególnymi rodzajami władz, by w ramach wykładni konkretnych norm (nawet zamieszczonych w samej ustawie zasadniczej) doprowadzić do faktycznej supremacji władzy politycznej nad aplikacyjną, jak niekiedy – a bardzo trafnie – określa się judykaturę w kulturze kontynentalnej.
Z kolei – analizując rzecz od strony przeciwnej – gdyby próbować podsumować różne wypowiedzi władzy politycznej, wypada skonstatować dwie rzeczy. Po pierwsze, brak jest odpowiedzi na przytoczony powyżej fundamentalny zarzut prawników. Najwyraźniej jest on uznawany za tak absurdalny, że nie warto się do niego odnosić, albo pomija się go z powodów, których możemy się jedynie domyślać. Po drugie wobec judykatury wysuwane jest oskarżenie dokonywania „twórczej wykładni” (por. chociażby bardzo interesujący wywiad z ministrem Mateuszem Morawieckim, „Jesteśmy nieźli”, Dziennik Gazeta Prawna z 6 maja 2016 r., gdzie padają takie właśnie słowa). Chodzi o ustalanie takich znaczeń prawa, które – najwyraźniej – nie mieszczą się w czymś, co także w samej teorii prawa określa się jako jego zdroworozsądkowe czy słusznościowe rozumienie. Tym samym wektor oskarżeń władzy politycznej sprowadza się w istocie do formułowania oceny, że judykatura – chyba głównie w zakresie Trybunału Konstytucyjnego – wychodzi poza klasycznie przypisaną jej rolę władzy, która za jedyne zadanie ma sformułowane ogólnie przez prawodawcę abstrakcyjne normy przenieść (a w starszych, pozytywistycznych koncepcjach – wolę prawodawcy), czyli zastosować w celu wydania rozstrzygnięcia w jakimś indywidualnym przypadku. Wskazuje się, że wykładnia prawa dokonywana przez judykaturę (jak i każdy organ stosujący prawo) znajduje się niekiedy między wąską linią znaczenia prawa wypracowanego w zgodzie z zamiarem prawodawcy a konstrukcją nowego znaczenia, tzw. prawotwórstwem sądowym. Jest to oczywiście ocena oderwana od prawnonormatywnego kontekstu i rozmijająca się całkowicie z toczącym się dyskursem po stronie środowiska prawniczego. To też być może jest sedno obecnego problemu, bowiem strony sporu w rzeczywistości odwołują się do dwóch skrajnie różnych problemów. Tym samym mówiąc o czymś innym (szczególnie w sytuacji, gdy władza ustawodawcza i wykonawcza znajduje się w rękach środowiska, którego cele programowe zostały demokratycznie zweryfikowane wynikiem wyborczym), odwołują się – w jakimś zakresie – do innych ocen aksjologii czy konkretnej treści norm prawnych statuujących prawo i państwo ostatniego 25-lecia.
Wskazywany problem jest w zasadzie tak stary, jak cała historia prawa w kulturze europejskiej, a być może i całej cywilizacji zachodniej. W literaturze, trochę na zasadzie anegdoty, przytacza się zawsze słynny cytat z Biblii (Łk 11.52): „Biada wam, uczonym w Prawie, bo wzięliście klucze poznania; samiście nie weszli, a przeszkodziliście tym, którzy wejść chcieli”. W Polsce jednak omawiane zagadnienie nie było dotąd na taką skalę przedmiotem głębszej refleksji. Być może jedynym pozytywnym efektem toczonego sporu będzie więc wypracowanie, w drodze kompromisu, stanowiska dotyczącego tego, gdzie „klucze poznania” prawa się znajdują.
Uznanie efektu wykładni prawa za zgodny z tym, co podlega interpretacji, czyli traktowanie aktu normatywnego jako zbioru dyrektyw kierowanych od ośrodka władzy w kierunku jego adresatów jest oczywiście zawsze kwestią oceny. Innymi słowy, to, czy zinterpretowane znaczenie prawa mieści się w granicach językowej wykładni wyznaczanej przez użyte w tekście prawnym wyrażenia, albo jest wykładnią obok prawa (praeter legem), albo jest już całkowicie sprzeczne z tekstem prawnym (contra legem), zależy od tego, kto interpretuje i formułuje tę ocenę.
To jest sedno sprawy, szczególnie że na najwyższym poziomie problemów prawnych, do których nawiązują bardzo często rozstrzygnięcia sądów konstytucyjnych, nie da się oddzielić wątków aksjologicznych, społecznych czy w ogóle postaw ideologicznych od kwestii czysto normatywnych. Sądy, dostrzegając zagrożenie płynące z tego, że w istocie władza nad interpretacją prawa jest częścią imperium władzy samej w sobie (tyle że realizowana jest w tym przypadku w sposób rozproszony i kazuistyczny), wykształciły w okresie od mniej więcej II połowy XIX w. po czasy obecne wiele koncepcji i zasad naczelnych regulujących proces interpretacji, a osadzonych w naczelnych wartościach i regułach kultury kontynentalnej. To jest geneza i sedno teorii wykładni prawa, która ma z jednej strony zapewnić interpretatorowi konieczny luz interpretacyjny, z drugiej zaś przeciwdziałać dowolności jego działań i tym samym stabilizować jednolitość procesów stosowania prawa w wymiarze całego państwa.
Historiografia prawnicza, co warto podkreślić, uświadamia, że przesilenia związane z niepokojem władzy politycznej o to, jak w skrajnie odmiennych kierunkach podejmowanej interwencji prawnej zachowają się organy władzy aplikacyjnej (przede wszystkim sądownictwo, jako to, które posiada najważniejszy głos w tej sprawie), pojawiają się w momentach rewolucyjnych albo okołorewolucyjnych, przy czym oczywiście – terminów tych współcześnie nie należy pojmować dosłownie.
Tu krótka lekcja historii. Geneza całej nowożytnej teorii wykładni prawa tkwi w okresie rewolucji francuskiej i tuż po niej, gdy porewolucyjna władza, obawiając się, czy pamiętający jeszcze czasy monarchii aparat sądowniczy będzie należycie stosował nowe prawa, oparte przecież na skrajnie odmiennej aksjologii, odwołującej się do praw człowieka i świeckiej koncepcji prawa natury, formułowała wprost „zakaz interpretacji przepisów prawnych”. Pisano wręcz, że: „w każdym wypadku [...] sędzia powinien przeprowadzić następujące prawidłowe rozumowanie [...]: większa przesłanka – to prawo ogólne, mniejsza przesłanka – to czyn sprzeczny lub zgodny z prawem, wreszcie wniosek – to wolność lub kara. Jeżeli sędzia, czy to pod przymusem, czy to z własnej woli, zechce zamiast jednego przeprowadzić choćby tylko dwa rozumowania, to droga do niepewności stanie otworem. Nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż ogólnie przyjęty aksjomat, że należy kierować się duchem prawa. Równa się to zniesieniu grobli wstrzymującej burzliwy potok dowolnych poglądów”. Cytat ten (1766 r.) pochodzi od Cesare’a Beccarii, prawnika z okresu oświecenia, sprzeciwiającego się drakońskim karom i wielkiej władzy sędziów urzędników monarchy absolutnego. Francja porewolucyjna starała się „związać” stary–nowy aparat sądowniczy, by zapewnić bezpośrednie (sylogistyczne) stosowanie nowo konstruowanego porządku prawnego, opartego na skrajnie odmiennych ocenach aksjologicznych.
I teraz mała ciekawostka. Paradygmat taki utrzymał się góra pięćdziesiąt lat. Odejście od „zakazu interpretacji przepisów prawnych” i akceptowana społecznie potrzeba na – niekiedy – dookreślenie prawa przez judykaturę, poprzez „twórczą” (konstrukcyjną) jego wykładnię wywodzi się ze zmiany sposobu rozumienia podstawowej instytucji prawa cywilnego, która fundamentalnie określa relacje społeczne. Chodzi o prawo własności. Porewolucyjna Francja, chcąc położyć ostateczny kres wyzyskowi feudalnemu, wprowadziła tzw. alodialną, niczym nieograniczoną koncepcję wykonywania prawa własności przez właściciela. Ten ostatni nie był niczym związany i mógł czynić z rzeczą wszystko, co chciał, w granicach swojego władztwa. Ostatecznie okazało się, że taki cel prawodawcy i formalne ukształtowanie tej instytucji przez władzę polityczną nie odpowiadały rzeczywistym potrzebom społecznej praktyki. Za symboliczny kres myślenia o wykładni w formie zakazu jej prowadzenia uważana jest sprawa fałszywego komina, rozstrzygnięta przez Sąd Apelacyjny w Colmar (1856 r.), który starając się jednak utrzymać formułę rozstrzygnięcia praeter legem, tak dookreślił prawo własności, by jego wykonywanie nie mogło być przedmiotem nadużycia przez właściciela, celowo godzącego w prawo cudze (właściciel działki wniósł niepotrzebny komin, by uprzykrzyć życie sąsiadowi). Symbolicznie, bo przecież w historiografii mówi się o procesach, z rzadka jedynie o datach granicznych, sprawa ta uchodzi za pewne upodmiotowienie judykatury w kulturze kontynentalnej, może nie na wzór anglosaski (gdzie orzeczenie sądu jest również źródłem prawa), ale przynajmniej jako miejsce, gdzie wypracowuje się kanony (wzorem tradycji interpretacyjnej wywodzonej metodologicznie z teologii) w kwestii tego, jak należy interpretować prawo, a jak nie, i co wolno, a co już nie interpretatorowi.
Na koniec można wskazać, że na zakres działań interpretatora ma pierwszorzędny wpływ „materiał”, który dostarcza mu prawodawca. Innymi słowy, jakość redakcyjna tekstu prawnego i rzetelność procesu legislacyjnego wiąże się z tym, na ile interpretator musi zastosować – nazwijmy to – elastyczne formy pracy z tekstem prawnym, a na ile może poprzestać na klaryfikacyjności wykładni, czyli poszukiwaniu znaczenia w ramach bezpośredniego rozumienia i ograniczania w ogóle metod interpretacji prawa jedynie do roli weryfikującej uzyskane znaczenie poprzez odwołanie się do naczelnych w kulturze kontynentalnej zasad słuszności i sprawiedliwości.
Doświadczenie uczy, że prawodawca jest często sam sobie winien, tzn. im bardziej wieloznaczny tekst dostarcza (a wieloznaczność jest przecież stopniowalna albo wprost uważana za błąd legislatora), tym bardziej umiejscawia interpretatora w warunkach wykładni prowadzonej w ryzach infra-, praeter- albo contra legem. Z drugiej zaś strony wykładnia prawa jest najbardziej jawnym przejawem władzy dyskrecjonalnej (ukrytej) wszystkich organów stosujących prawo, ale sądów w szczególności. Wybór koncepcji i trzymanie się w ryzach alternatyw wynikłych z samego tekstu, a nie zaczerpniętych spoza alternatyw generowanych przez sam język, jest już wyborem interpretatora i może (acz nie musi) skutkować przekroczeniem tej cienkiej granicy między słusznością w tym procesie a prawotwórstwem pozbawionym demokratycznej legitymacji. Cała więc prowadzona dyskusja, do której nawiązywał wstęp tego felietonu, może skutkować „polskim Colmarem”, określającym to, w jaki sposób co do istoty (owa ontologia) będziemy definiować, jak wykładnia ma być, a jak nie ma być prowadzona w naszym domu o nazwie Polska.