Przyjęty właśnie przez rząd projekt nowelizacji prawa autorskiego to kolejny ukłon w stronę wielkiego biznesu, w większości zagranicznego - pisze prof. Jan Błeszyński.
W internecie pojawiła się informacja, że Rada Ministrów przyjęła 10 maja br. projekt nowelizacji prawa autorskiego przesłany przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego. Jak wyjaśniono w komunikacie, zmiana ta umożliwi nadawcy radiowemu lub telewizyjnemu samodzielne udzielanie licencji na reemisję kablową swoich programów bez pośrednictwa organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi i pokrewnymi (OZZ), a więc prawami artystów wykonawców. Z informacji dowiadujemy się także, że nowelizacja jest równoznaczna z wdrożeniem art. 10 dyrektywy 93/83/EWG z 27 września 1993 r., która nie została implementowana przez 12 lat swojego obowiązywania. Operatorzy kablowi złożyli zresztą w tej sprawie skargę do Komisji Europejskiej, w efekcie czego Polsce grozi wszczęcie postępowania przed Trybunałem Sprawiedliwości Unii Europejskiej.
Przytoczony tu w skrócie komunikat rządowy jest w pewnym sensie majstersztykiem. Informacja dotycząca projektu nowelizacji została bowiem zredagowana w taki sposób, że jej treść wydaje się nie tylko oczywista, ale przede wszystkim optymistyczna. Nic nawet nie wskazuje że materia, której ona dotyczy, skrzeczy i to już od dawna.
Warto jednak przyjrzeć się prawdziwości poszczególnych sformułowań zawartych w komunikacie i ich wymowie. Po pierwsze, dezorientujące jest stwierdzenie, że przeprowadzana zmiana umożliwi zawieranie umów bez pośrednictwa OZZ. W gruncie rzeczy to prawda, tyle że w świetle dyrektywy pośrednictwo powinno być zasadą, która ma na celu ochronę autorów i artystów. Dzięki niej nadawca nie może już wymusić na autorze lub artyście przenoszenia na siebie praw do reemisji, płacąc im jednorazowe wynagrodzenie za zgodę na dysponowanie prawami do reemisji (z pominięciem samych autorów i artystów i bez wypłaty im należnych honorariów).
Po drugie, to prawda, że art. 10 dyrektywy (a nie cała dyrektywa) nie jest należycie wdrożony. Należy jednak podkreślić, że treść projektowanego przepisu musi odpowiadać zapisowi zawartemu w samej dyrektywie. W omawianym przypadku tak natomiast nie jest, gdyż proponowana regulacja wychodzi daleko poza art. 10 dyrektywy, z wyjątku czyniąc regułę, która praktycznie obala zasadę, że umowy o reemisję są zawierane przez OZZ reprezentujące autorów lub artystów. Mamy więc do czynienia nie tyle z projektem wdrażającym art. 10 dyrektywy, ile z potraktowaniem braku należytej implementacji tego przepisu jako pretekstu do wprowadzenia do naszego prawa regulacji sprzyjającej postulatom lobby operatorów, a skierowanej przeciwko autorom i artystom. W tym celu wykorzystano nieprecyzyjne polskie tłumaczenie art. 10 dyrektywy i w efekcie z wąsko ujętego w prawie unijnym wyjątku uczyniono zasadę. Osiągnięto to za pomocą prostego zabiegu: wyjątek w postaci uchylenia obowiązkowego pośrednictwa OZZ odniesiono nie do własnych utworów nadawcy, a więc takich, które powstały na jego zmówienie lub z jego inicjatywy i do których w związku z tym nabył on prawa (innymi słowy utworów, w które nadawca zainwestował swoje środki oraz inicjatywę organizacyjną), lecz odniesiono je do utworów nadawanych w reemitowanym programie, czyli do wszystkich utworów będących przedmiotem reemisji – zarówno tych, do których nadawca „nabył” prawa, jak i tych, które były przedmiotem jakiejkolwiek umowy (choćby licencyjnej), niewymagającej dopełnienia żadnych szczególnych formalności.
W uzasadnieniu ministerialnego projektu wyjaśniono, że to „poszerzenie” umów nabycia praw o jakiekolwiek umowy zostało „uzgodnione” z urzędnikami Komisji Europejskiej. Tym samym jest to szczególny przypadek uzasadnienia odstąpienia od dyrektywy w sposób sprzeczny z jej treścią i elementarną zasadą, że wyjątków nie należy interpretować rozszerzająco. O różnicy pomiędzy nabyciem (przeniesieniem) prawa i jakąkolwiek umową o korzystanie, w szczególności licencyjną, a także o skutkach tych różnic, wie już student drugiego roku prawa. Nie jest to wiedza tajemna.
Podsumowując, należy uznać, że projektowana zmiana nie jest spóźnioną o 12 lat implementacją dyrektywy. To, że wykorzystano ją jedynie jako pretekst do uchylenia obowiązkowego, wynikającego z ustawy, pośrednictwa umożliwiającego remitentom pozbycie się zobowiązań nadawcy wobec autorów i artystów, nie jest sprawą błahą. Reemisja, nie tylko kablowa (do niej literalnie odnosi się dyrektywa), lecz przede wszystkim reemisja satelitarna, która nie istniała w czasie uchwalania dyrektywy, stanowi ogromny i dynamicznie rozwijający się biznes, przynoszący bardzo wysokie wpływy. Miarą tego rozwoju jest szybko postępująca koncentracja kapitałowa. W niedalekiej przyszłości biznes ten znajdzie się głównie w rękach kilku obecnych na naszym rynku platform cyfrowych.
Myślę, że jedna kwestia jest tu warta podkreślenia. Od niedawna OZZ prowadzi na większą skalę niż poprzednio, a przede wszystkim ze znacznym powodzeniem, procesy przeciwko operatorom, którzy nie respektują obowiązku zawarcia umów i płacenia należnych autorom i artystom wynagrodzeń. Coraz częściej prowadzi to do ugodowego ustalania obowiązku zapłaty, łącznie z zapłatą zaległych wynagrodzeń. Przesądza to na przyszłość o obowiązku respektowania prawa, czyli rozliczania realizowania bieżących płatności. A chodzi tu o bardzo pokaźne sumy trafiające do autorów i artystów. W obecnej sytuacji zrozumiała staje się ofensywna akcja lobbystyczna, obliczona na uwolnienie remitentów od obowiązku zawierania umów za pośrednictwem OZZ, a więc w praktyce od płacenia autorom i artystom honorariów. Jest to znakomity pomysł na obniżenie wydatków operatorów, tyle że odbywa się to kosztem twórców. Zgodnie ze standardowym argumentem artysta dostał już swoje od nadawcy (pomijając już, że bardzo niewiele, biorąc pod uwagę, że stawki za nadania radiowe lub telewizyjne są bardzo niskie). To, że jest to wynagrodzenie za inny obszar rozpowszechniania, zwany odrębnym polem eksploatacji, nie stanowi argumentu dla wielkich podmiotów gospodarczych. Autorom i artystom tłumaczy się, że powinni się cieszyć, iż ich utwory lub wykonania są nadawane i reemitowane, a więc ich twórczość jest obecna na rynku. Po pieniądze powinni się jednak zgłosić do kogoś innego, może np. do wydawcy płyt, jako że nadania i reemisja kreują zapotrzebowanie na utwory i artystyczne wykonania. Nikt nie ogląda się przy tym na oczywisty fakt, że takie podejście jest skierowane w pierwszej kolejności przeciwko rodzimym twórcom.
Obce utwory i wykonania mają natomiast w Polsce jedynie wtórny rynek. Uprawnieni do nich są chronieni przez zagraniczne organizacje. Dla nich projektowany przepis, eliminujący wynagrodzenia za reemisję, nie stanowi realnego zagrożenia, gdyż prawa do zagranicznych utworów i artystycznych wykonań są zabezpieczone w umowach zawartych za granicą. W efekcie w Polsce coraz trudniej będzie wykonywać działalność twórczą zawodowo. Dlatego należy się spodziewać, że projektowana zmiana wpłynie na uszczuplenie rodzimej twórczości. Jej miejsce zajmie tzw. twórczość z konserwy, czyli odtwarzanie zagranicznych pozycji, dodatkowo korzystających z ogromnych nakładów na reklamę, na których polskich organizacji raczej nie stać.
Należy też dodać, że istniejąca sytuacja będzie powodować także reakcje wtórne, a mianowicie zmniejszające się zapotrzebowanie na rodzimą twórczość. Będzie ona zastępowana przez umiejętnie i na wielką skalę promowane produkcje obce. Już dziś np. w produkcji piosenkarskiej obserwuje się rosnącą popularność obcojęzycznych debiutów. Towarzyszy temu naiwna wiara w podbicie światowych rynków. Pytam zatem sam siebie, czy taki kierunek zmian prawa jest celem naszej polityki kulturalnej, czy jest to po prostu sukces silnego i znakomicie zorganizowanego lobbysty odniesiony kosztem rodzimej kultury?
Wiele środowisk oczekuje dziś od państwa pieniędzy na różne, z reguły ważne, inicjatywy. Tak jednak nie jest w omawianym przypadku. Twórcy dopominają się jedynie o możliwość i gwarancję partycypowania w korzyściach z rozpowszechniania dóbr przez nich stworzonych, w miejsce zawłaszczania tych wartości przez silniejszych graczy rynkowych. Dlaczego więc rezygnuje się z jednej z funkcji prawa autorskiego, jaką jest zapewnienie słusznego udziału w korzyściach z rozpowszechniania twórczości? Nie mam odpowiedzi na to pytanie.
Przyjęcie przez rząd projektu nowelizacji prawa autorskiego jest istotną fazą w działalności legislacyjnej. Poprzedziły ją liczne próby przeprowadzenia zmian ze strony zainteresowanego lobby. Ukazało się kolejno kilka projektów, które w większości charakteryzowały się poszerzaniem przywilejów przysługujących organizacjom remitentów. Ostatecznie w wyniku krytyki kierunku proponowanych zmian na kilka dni przed powstaniem nowego rządu minister Małgorzata Omilanowska podjęła odważną decyzję o wycofaniu projektu. Naraziła się tym nie tylko zainteresowanemu lobby, lecz także kolegom z ówczesnego gabinetu, którzy zabiegali o skierowanie nowelizacji do parlamentu. Obecnie cała nadzieja w tym, że Sejm weźmie pod uwagę w pracach nad omawianym projektem także interes kultury narodowej, w tym polityki względem rodzimych autorów i artystów.
Przeglądając wiadomości w internecie, natknąłem się też na informację, że „co najmniej jedna trzecia czytelników pozyskuje e-booki z nielegalnych źródeł” i z czasem będzie ich coraz więcej. Obecnie e-booki stanowią zaledwie 2 proc. rynku książkowego, ale nie mam wątpliwości, że proporcje te będą ulegały szybkim zmianom. Nielegalna produkcja e-booków odbywa się kosztem wydawców prowadzących działalność zgodnie z prawem. Legalna produkcja wydawnicza staje się bowiem żerowiskiem, które pozwala na oszczędzaniu nakładów na pozyskanie praw do wydania książek w formie elektronicznej. Można założyć, że skala naruszeń związanych z wykorzystywaniem dostępu do utworów i artystycznych wykonań za pomocą internetu będzie rosła także ze względu na poczucie względnej bezkarności ich sprawców. Jak wiemy, niedawno Trybunał Konstytucyjny uchylił przepis o odpowiedzialności za zawinione naruszenie praw autorskich w rozmiarze trzykrotnego stosownego wynagrodzenia, które byłoby należne za odpowiednie, legalne korzystanie z utworu. Przepis regulujący tę kwestię rzeczywiście był sformułowany wadliwie, co było oczywiste od jego uchwalenia w 2007 r. Nie chodzi więc o samo uznanie go za sprzeczny z konstytucją. Niepokojąco brzmią liczne głosy tych, według których odpowiedzialność za naruszenie autorskich praw majątkowych powinna ograniczać się jedynie do zapłaty tego, czego autor mógłby oczekiwać, gdyby wyraził zgodę na dane korzystanie. Z pozoru brzmi to przekonująco. Na pewno wiadomo, kto by na tym skorzystał.
Przy takim podejściu do problemu odpowiedzialności za naruszenie autorskich praw majątkowych brak jest odpowiedzi na pytanie, jaką wartość ma zagwarantowane ustawowo wyłączne prawo autora do rozporządzania utworem. Po co w takim razie zawierać umowę i narażać się na różnorakie żądania autora, skoro w przypadku bezprawnego korzystania odpowiadać się będzie w granicach hipotetycznego stosownego wynagrodzenia? To autor zresztą musi udowodniać fakt i zakres bezprawnego korzystania, czyli ryzyko odpowiedzialności sprawcy naruszenia podlega odpowiedniej redukcji. Kto zetknął się z dochodzeniem naruszeń w prawie autorskim wie, że przeprowadzenie takiego dowodu jest niezwykle trudne i kosztowne. Pozostał wprawdzie przepis stanowiący, że w wypadku bezprawnego rozpowszechniania utworu, bez wykazania winy sprawcy, można się domagać podwójnego stosownego wynagrodzenia, ale pojawiają się liczne głosy za usunięciem również i tego postanowienia jako sprzecznego z Konstytucją RP. Myślę, że zmierza to wszystko do stanu sprzed uchwalenia w 1994 r. ustawy o prawie autorskim, kiedy to w niektórych obszarach (zwłaszcza kopiowania nagrań utworów muzycznych, audiowizualnych i programów komputerowych) poziom nielegalnej eksploatacji przekraczał 90 proc. Brak jest natomiast sygnałów o tym, że podjęto lub choćby zamierza się podjąć prace nad uporządkowaniem regulacji odpowiedzialności w prawie autorskim. A rynek nie toleruje próżni. Ze obecnego stanu korzystają ci, którzy upatrują w nim szansy osiągnięcia nadzwyczajnych korzyści. Wspomniane e-booki są tu jedynie małą ilustracją tego przypadku.
Kwestia nowelizacji prawa do reemisji jest jedynie z pozoru odległa od sfery swobodnego dostępu do treści rozpowszechnianych za pomocą internetu, ogromnego i zróżnicowanego obszaru eksploatacji twórczości. W jednej z redakcji projektów zmiany dotyczącej reemisji pojawił się bowiem przepis o trudnym do przecenienia znaczeniu. Przewidywał on rozciągnięcie obowiązku zawierania za pośrednictwem OZZ umów o rozpowszechnianie utworów za pośrednictwem internetu. Przyjęcie się takiej regulacji pozwoliłoby na uporządkowanie korzystania z utworów za pośrednictwem sieci, gdyż OZZ wyposażona zostałaby w ustawową legitymację do zawierania umów o eksploatację internetową twórczości. Oczywiście wymagałoby to krytycznego przeglądu przepisów dotyczących tzw. świadczenia usług drogą elektroniczną, którą trudno określić inaczej jak legislacyjne bagno, będące źródłem nadużyć na trudną do oszacowania skalę. Projektowany zapis dotyczący odniesienia przepisu regulującego reemisję do internetu zniknął niestety z projektu i w aktualnym projekcie już się nie pojawia. A szkoda, bo powinien zastąpić mało fortunne ujęcie tej kwestii w art. 21 ust. 21 PrAut, ograniczone dopuszczeniem zrzeczenia się pośrednictwa OZZ także w odniesieniu do internetu. Utrzymywanie obecnego stanu prawnego ma negatywne konsekwencje dla ochrony twórczości w Polsce. Również w tym wypadku dobrze wiadomo, kto na tej sytuacji korzysta i czyim koszem korzystanie to ma miejsce. Dlatego w obu sprawach z nadzieją spoglądać należy na parlamentarzystów. Alternatywą jest narastający stan bezprawia, za który w pierwszej kolejności zapłacą rodzimi twórcy i artyści oraz wydawcy i producenci egzemplarzy utworów. Wielki kapitał mieć się będzie jeszcze lepiej. Dalszym skutkiem będzie znaczący spadek rodzimej twórczości. Chodzi więc o szkody, które będą trudne do naprawienia, jako że godzą one w podstawy egzystencji polskich autorów i artystów.
Jak wynika z mojego wywodu, planowana „implementacja” dyrektywy dokonywana jest pospiesznie, gdyż wisi nad nią groźba konsekwencji skargi wniesionej do Komisji Europejskiej przez operatorów kablowych oraz perspektywa skierowania sprawy do Trybunału Sprawiedliwości UE. Godne pożałowania jest załatwianie spraw wewnętrznych przed zewnętrznymi organami w miejsce uczciwej i pogłębionej debaty na temat treści wprowadzanej zmiany. Niestety opisany przeze mnie dotychczasowy sposób postępowania przebiega według najgorszego z możliwych scenariuszy. Jeżeli już tak musi być, to warto jest się zastanowić, na ile zrealizowanie opisanej metody implementacji, przyjmując, że dojdzie do niej w omawianym kształcie, powinno być przedmiotem skargi do Trybunału Sprawiedliwości UE. Być może OZZ, na razie dosyć bierne w opisanych sprawach, w obliczu braku prawidłowej reakcji naszego parlamentu oraz możliwości działania na polu reemisji, w końcu zdecydują się na stanowcze działanie i podejmą taką inicjatywę. Doprowadzi to do ugruntowania fatalnej tendencji do poszukiwania rozwiązania na zewnątrz w sytuacjach, gdy wystarczyłoby po prostu rozmawiać. Dyskusja zakłada jednak wysłuchanie strony przeciwnej i gotowość do poszukiwania kompromisu. Ale może jest to bariera do obalenia?