Artur Sacharuk, przedsiębiorca spod Warszawy, pokazuje mi grubą teczkę sądowych akt. Mówi, że chciałby wierzyć, że miał po prostu potwornego pecha.
Okazuje się, że nie ma niczego nagannego w tym, że sędzia Sądu Najwyższego rozpatruje kasacje radcy prawnego, w którego wydawnictwie publikuje swoje książki. Ani że sędzia Sądu Okręgowego w Warszawie wystawia nakaz zapłaty na kwotę dwadzieścia razy wyższą, niż to wynika z – podejrzanych zresztą – dokumentów.
Artur Sacharuk, przedsiębiorca spod Warszawy, jest kolejną osobą, która przynosi do redakcji grubą teczkę sądowych akt. Ten szczupły, opanowany, konkretny mężczyzna w Abrahamowym wieku stara się nie okazywać emocji. Mówi, że chciałby wierzyć, że miał potwornego pecha i jego doświadczenia z wymiarem sprawiedliwości są wyjątkowe, nijak nie przekładają się na codzienność. Ale choć mówi to beznamiętnym tonem, pobrzmiewa w tym sarkazm. – Moja miłość do Temidy okazała się uczuciem bez wzajemności – zaznacza. I wyciąga dokumenty dotyczące sprawy nr 1. Już zakończonej, wygranej przez niego, choć nie bez zawirowań. Więc nie ma tutaj żadnego interesu. To tylko taka lekcja poglądowa.
Zjeść ciastko i mieć ciastko
Jedną z działalności gospodarczych Artura Sacharuka są nieruchomości. Trudny biznes, trzeba mieć oczy dookoła głowy. Żeby dostrzegać nadarzające się okazje. Ale także aby widzieć zagrożenia. Trzeba być czujnym i znać prawo. Ale są transakcje, które wydają się bezpieczne jak spacer po parku w niedzielne południe. Ta dotycząca zakupu pensjonatu w Zakopanem właśnie na taką wyglądała. – 800 metrów kwadratowych w pobliżu Doliny Strążyskiej. Świetna lokalizacja, fantastyczny klimat – opowiada. Znał dobrze to miejsce, bo przez kilka lat jeździł tam razem z żoną odpoczywać. Zaprzyjaźnili się z właścicielką, obywatelką Izraela o polskich korzeniach, która poprosiła go, żeby pomógł jej sprzedać nieruchomość, bo zamierzała wyprowadzić się do Austrii. Na pensjonat nie było chętnych, a tak się złożyło, że Sacharukowie właśnie myśleli o tym, żeby zainwestować w hotelarski interes, przenieść się w ładniejsze okoliczności przyrody niż stolica, zacząć żyć spokojniej.
Podpisali umowę cywilno-prawną, na mocy której za pensjonat wyceniony na 2 mln 50 tys. euro mieli wpłacić 500 tys. euro. A po upływie 4–5 lat resztę. Z tym zastrzeżeniem, że właścicielka miała spłacić ciążące na nieruchomości zabezpieczenia – wówczas kwota hipotek wynosiła 750 tys. zł i 150 tys. dol. – Ja zapłaciłem 500 tys. euro. Ona kupiła dom w Austrii. Ale hipotek nie spłaciła, co spowodowało, że bank nie chciał mi dać obiecanego wcześniej kredytu. Obiecywała, że spłaci, mówiła, że przeprowadzka droga, żebyśmy wykazali się cierpliwością i zrozumieniem, przecież przyjaźnimy się, jesteśmy jak rodzina – wspomina Sacharuk.
Był 2008 r., umowa miała być sfinalizowana do sierpnia, aneksowali ją do grudnia. Mijał czas. Sacharuk, oprócz umowy będącej obietnicą sprzedaży, miał jeszcze umowę najmu. W pensjonat zainwestował, zatrudnieni pracownicy prowadzili tam w jego imieniu działalność. W listopadzie 2009 r. ekipa wynajęta przez właścicielkę wyrzuciła ludzi Sacharuka z pensjonatu. – Chciała mieć ciastko i je zjeść – kwituje. Teraz miała zarówno 500 tys. euro, jak i nieruchomość. Sacharuk przyznaje, że w trakcie zawierania tego interesu nie popisał się przezornością: nie zabezpieczył przedpłaty na hipotece. Wierzył, że w przyjaźni takie rzeczy są niepotrzebne. – Moją czujność osłabiło także to, że w przeszłości, nawet zawierając na pozór bardziej ryzykowne transakcje, nigdy się nie sparzyłem. Słowo było słowem – wzdycha. Ale cóż, trzeba było przystąpić do prawniczego kontredansa. Wezwanie do warszawskiego notariusza celem przeniesienia własności. Właścicielka nie przyjechała. Tak samo nie stawiła się u notariusza w Zakopanem na wyznaczony przez siebie termin. Udało mu się wpisać na hipotekę. W Sądzie Rejonowym w Nowym Sączu wygrał pozew o zwrot wpłaconych pieniędzy. Co prawda on uważał, że wpłacił zadatek, więc należy mu się zwrot w podwójnej wysokości, ale sąd uznał, że była to zaliczka, więc powinien otrzymać zwrot w wysokości wpłaconej kwoty. Druga strona się nie zgodziła, ale Sąd Apelacyjny jej skargę odrzucił w kwietniu 2011 r. Wyrok był więc prawomocny.
Procesowi towarzyszyły wielkie emocje, strona pozwana krzyczała, szarpała i pluła (dosłownie). Pensjonat został zdemolowany: poodkręcane rury, rozbite umywalki. Sacharukowi udało się przejąć nieruchomość jako wierzycielowi. Swoje straty podliczył na 1,5 mln zł. Wydawało się, że sprawa wyszła na prostą. Jednak nieoczekiwanie w listopadzie strona przeciwna złożyła skargę kasacyjną. Jeszcze większym zaskoczeniem jest to, że pół roku później Sąd Naczelny zdecydował, aby ją przyjąć. Kiedy prawnicy z jednej z najlepszych kancelarii adwokackich w Warszawie pochylili się nad tą decyzją, odkryli, że sędzia, który przyjął kasację, był powiązany interesami z wnoszącym ją radcą prawnym: w krakowskim wydawnictwie, którego radca jest współwłaścicielem i dyrektorem, od kilku lat publikował swoje książki. Artur Sacharuk ze swoimi pełnomocnikami zrobił awanturę: pisał skargi, gdzie się dało.
W maju 2012 r. rzecznik dyscyplinarny Sądu Najwyższego nie znalazł podstaw do podjęcia czynności dyscyplinarnych z własnej inicjatywy. Podobne stanowisko zajął w lipcu pierwszy prezes Sądu Najwyższego, który jednak zdecydował się przyjąć pismo pełnomocników Sacharuka jako wniosek o wyłączenie sędziego. W rezultacie sędzia sam się wyłączył, a nowy skład oddalił skargę kasacyjną jako bezzasadną. Był listopad 2012 r.
Puchnące weksle
Teraz czas na drugą teczkę. Równie opasłą. To, co różni ją od poprzedniej, to fakt, że sprawa, której dotyczą schowane w niej dokumenty, jeszcze się toczy. A raczej, można by powiedzieć, wisi. Łączy je to, że obie są dość kuriozalne. Ale do rzeczy: w latach 2004–2006 Sacharuk pożycza od firmy K. 200 tys. zł – na co podpisuje weksle. Kwotę 450 tys. zł poręcza. Razem jest tego 650 tys. zł. W 2007 r. spłaca całość. Na swoje nieszczęście – gotówką, bo tak zażyczył sobie tego jego partner w biznesie. Miły, starszy pan, z którym robił już drobne interesy, grali razem w tenisa. W zamian dostaje faktury potwierdzające zapłatę. Ale nie dostaje zwrotu weksli, które ponoć zginęły w bałaganie. Macha ręką, bo ma przecież odpowiednie kwity. Sprawa zamknięta. Jednak w 2012 r. miły, starszy pan znów się odzywa: chce pieniędzy wraz z odsetkami. Ma weksle. – Nawet nie zdenerwowałem się przesadnie, bo miałem dokumenty, że zapłaciłem. Ale wniosłem pozew do sądu o wydanie weksli – opowiada Artur Sacharuk i pokazuje kolejne kartki z urzędowymi pieczęciami. Ta sprawa nie zakończyła się do dziś, jest w apelacji.
Jego oponent wniósł do kilku sądów pozew o wydanie nakazu zapłaty. Sądy go oddaliły. Ale XXV wydział cywilny Sądu Okręgowego w Warszawie, choć wcześniej uznał, że sprawa się nie nadaje do postępowania nakazowego, nieoczekiwanie zmienia zdanie. I pod koniec 2013 r. wydaje nakaz zapłaty. W dodatku na kwotę, której nawet nie żądał powód, która nie ma w dodatku żadnego oparcia w przedstawionych przez niego dokumentach. Jest niemal dwadzieścia razy wyższa niż ta stojąca w pozwie: 12,9 mln zł. Tak się dziwnie składa, że kwota ta jest równa wartości wszystkich nieruchomości, jakie posiada Artur Sacharuk.
Awizo przychodzi 24 grudnia 2014 r., kiedy biznesmen z rodziną są poza Warszawą, bo wyjechali na święta. Cud? Lojalni, zdyscyplinowani pracownicy? A może wszystko razem. W każdym razie udaje się zdążyć z terminami, co przypominało jazdę na górskiej kolejce. Nakaz zapłaty z weksla ma moc tytułu zabezpieczającego, a po dwóch tygodniach moc tytułu egzekucyjnego. Ale i tak blokują mu wszystkie rachunki bankowe. Wraca do stolicy. Razem z prawnikami odgrzebują dokumenty sprzed siedmiu lat. Działają pod presją czasu. Sacharuk myśli, co zrobić, żeby nie stracić całego majątku, ponieważ nawet całkowita ostateczna wygrana w sądzie, która wydaje się oczywista, mogłaby oznaczać stratę wszystkiego.
Pod koniec stycznia tego roku Sąd Apelacyjny w Warszawie wstrzymał wykonalność nakazu. „Zobowiązanie zapłaty z weksla zgodnie z treścią nakazu zapłaty opiewa na kwotę 12 900 000, podczas gdy dołączone dokumenty wekslowe są wystawione na nieco ponad 5 proc. zasądzonej kwoty” – napisał SA w uzasadnieniu . Ale wniosek o wyłączenie sędziego, który dwudziestokrotnie pomnożył kwotę żądaną przez jego antagonistę, został oddalony.
Sprawa jest w toku. Sacharuk stara się nie denerwować. Bo przecież pieniądze to nie wszystko. Znacznie cenniejsze jest zdrowie, które mu coraz bardziej szwankuje. I jeszcze to, że bardzo by chciał, aby jego dzieci, które niedawno stały się dorosłe, mogły być pewne, że prowadząc interesy w Polsce, będą miały oparcie nie tylko w przepisach, ale także w tych, którzy stoją na ich straży.