Czy regulowanie aktywności przedstawicieli korporacji prawniczych w internecie ma jakikolwiek sens?



W internetach stale wrze i kipi (proszę nie regulować odbiornika, bo zwrotu „w internetach” użyłem świadomie). Strumienie potrzebnych, wzbogacających informacji toną w oceanie badziewia i chamstwa. Ci, którzy czują się odpowiedzialni za urządzanie świata swoim kolegom zgromadzonym w prawniczych samorządach, nie zdzierżyli i postanowili zareagować. Informacje o notariuszach mają pochodzić wyłącznie z autoryzowanych źródeł samorządowych. Aktywność radców prawnych, która coraz bardziej koncentruje się w sieci, musi oddzielić sferę zawodową od prywatnej. Do tego pojawiły się próby zrealizowania odwiecznego marzenia ludzi o moralności urzędników, przez przypadek tylko zaplątanych w wykonywanie zawodu adwokata – okiełznanie swobody wypowiedzi na temat funkcjonowania samorządu zgodnie z tezą, że wewnątrz, po cichu można dyskutować, na zewnątrz trzeba być jak monolit, bo wróg nie śpi i wykorzysta. A więc wojna. Orężem, który ją rozstrzygnie, ma być regulowanie – zapewne także dlatego, że prawnicy za wcielenie zła uznają wszelkie deregulacje.
Tylko że to walka skazana na klęskę, bo wynika z pychy i niewiedzy. Pychy, bo jest pochodną przeświadczenia, że taka swojska samorządowa władza ma bożą moc korygowania zewnętrznej rzeczywistości. Niewiedzy, bo jest pochodną tkwienia w opóźnieniu mentalnym. Kiedy byłem stosunkowo młodym adwokatem, uznawanym za frakcję młodzieżową w Naczelnej Radzie Adwokackiej (choć przekroczyłem już wówczas wiek, w którym Kennedy został prezydentem USA), z przerażeniem słuchałem dywagacji tuzów adwokatury o tym, jak zabronić adwokatom ekscesów z szyldami kancelarii. Żeby nie były zbyt duże, zbyt finezyjne i żeby były jednolite, a nie takie, które się wyróżniają. Wymyślono wówczas dopuszczalny rozmiar takich szyldów. Zastanawiano się, czy dwóch adwokatów w jednym lokalu może podwoić wielkość, czy też ma raczej mieć dwie tablice o dopuszczalnej wielkości. A dziesięciu adwokatów w jednym lokalu? Odbywały się posiedzenia, głosowania, kilka osób pogniewało się na siebie i nie odzywało aż do kolejnego posiedzenia. Po latach wiadomo, że adwokat Jan Brzechwa miał rację – te swary głupie nie uchroniły adwokatów od wylądowania w zupie. Z obecną próbą zatrzymania informatycznego potopu będzie tak samo.
Polscy urzędnicy samorządów prawniczych nie są jedynymi, którzy próbują zawrócić bieg spraw. Twórcy samorządowych regulacji powołują się na próby europejskie. Ale zalecenia CCBE to przecież nie Pismo Święte. Tam są tacy sami ludzie. Dobierani na podobnych zasadach. Podobno zwykle jako własnych reprezentantów wybieramy głupców takich samych jak my, bo przy mądrzejszych trzeba się starać, a wolimy tych, przy których – jak się wydaje – będziemy mieć święty spokój.
Pewnie, że w wielu miejscach wyrosły głupie szyldy adwokackie i radcowskie. Tak jak w sieci pojawia się mnóstwo głupawych, czasem chamskich i wulgarnych wpisów pochodzących od przedstawicieli wolnych zawodów. I słusznie wzbudzają zażenowanie, a nieraz gniew i oburzenie. Tylko to jest koszt wolności. Nieumiejętne, bezmyślne zwalczanie tych głupot, które przywarły do wolności, jest trutką dla samej wolności, a więc lekarstwem gorszym od choroby. Do tego zupełnie nieskutecznym.
Dla Arystotelesa polityka, rozumiana jako aktywność publiczna, była czymś wielkim. Ale w praktyce okazuje się czymś małym. Wszystko zależy od ludzi. Jeżeli ludzie są mali, taka też jest polityka. Co nie znaczy, że trzeba się z tym pokornie, filozoficznie godzić. Tylko zamiast prostackich prób regulowania rzeczywistości za pomocą niewykonalnych regulaminów trzeba koncentrować się na wpływaniu na jakość ludzi, co w rezultacie podniesie jakość ich nie tylko publicznych zachowań. Zapewni im przewagę nad innymi. Warto więc wiedzieć, dlaczego prawnicy wkroczyli do sieci, dlaczego szukają tam przede wszystkim rozgłosu, przebicia się, a nie krzewią wartości rzetelnego, uczciwego, sprawiedliwego sporu. Warto uświadamiać, że gra na medialny rozgłos jest niebezpieczna. Że jeśli ktoś nie potrafi wystarczająco precyzyjnie i odpowiedzialnie posługiwać się słowem, może zrobić krzywdę sobie i innym. Że nie ma absolutnej wolności słowa i nigdy nie było, bo od czasów rzymskich wiadomo, że gdy korzysta się ze swego prawa, nikomu nie może stać się krzywda. Że tylko wolność myśli jest nieograniczona. Że ekshibicjonizm publicznych wypowiedzi prawników niesie zagrożenia dla tajemnicy zawodowej, a publiczne informowanie w sieci, kto jest klientem i komu właśnie wypowiedziało się pełnomocnictwo, narusza prawa tych klientów, wysadza w powietrze ich bezpieczeństwo, podrywa zaufanie do innych prawników, a więc psuje interesy kolegom. Że często w publicznych wypowiedziach prawnicy, pod pozorem niezależnej eksperckości, przemycają własne poglądy we własnych sprawach, w interesie własnych klientów, którzy im za to zapłacili. I że ludzie to widzą, bo zbiorowości bywają okrutne, ale nigdy głupie. Takiej dyskusji nie ma. Dyscyplinarnych reakcji też. Zapewne dlatego, że na tym poziomie trudniej się dyskutuje niż o rozmiarze szyldu w internetach. Zapewne także dlatego, że prawnicy przestali się liczyć w społeczeństwie, więc mało kogo obchodzą ich problemy, potrzeby i potencjał.
Środowiska prawnicze przeżywają trudny czas. Jak zawsze. Spinoza uczył, że od czasu do czasu potrzeba, aby zdarzało się coś takiego, co by sprowadzało organizację do zasady, której zawdzięcza swoje powstanie i trwanie. Są chwile, w których małość i miałkość muszą zostać zastąpione przez instynkt samozachowawczy. Rozwój prawniczej aktywności w sieci, łatwość wyrażenia poglądów, prostota przekazu, zasięg tego przekazu, stanowią niepowtarzalną szansę na redefiniowanie istoty samorządów zawodowych prawników. Samorządy mogą na nowo zacząć być potrzebne. Tylko trzeba tej szansie sprostać.
Opinie Włodzimierza Chróścika, Barbary Nintzy i Łukasza Supery czytaj w eDGP.