Bankowy tytuł egzekucyjny jest niezgodny z ustawą zasadniczą. Tak orzekł Trybunał Konstytucyjny. Usankcjonował to, o czym od przynajmniej dwudziestu lat głośno mówią adwokaci, przedsiębiorcy tudzież zwyczajni ludzie, którzy padli ofiarą tego komunistycznego reliktu prawnego.
Że od stanowienia sprawiedliwości jest sąd, że nie można być sędzią we własnej sprawie, wreszcie że uprzywilejowanie jednych instytucji względem innych godzi w zasadę praworządności i sprawiedliwości społecznej. Po tym wyroku w wielu domach pewnie otwarto szampana. Powinna świętować mieszkanka Bydgoszczy, którą bank zwindykował zamiast oszustów, którzy na jej konto wyłudzili 50 tys. zł. Oni wprawdzie zostali zatrzymani, ale pieniądze łatwiej było ściągnąć z konta Bogu ducha winnej kobiety. Będzie się też cieszył mężczyzna, który poprosił bank o obniżenie miesięcznej raty kredytu hipotecznego, gdyż popadł w tarapaty finansowe, a bank w odpowiedzi wystawił mu BTE. Będą świętować tysiące Polaków mających podobne obciążenia. Ja także się cieszę, nieraz pisałam o szkodliwości – prawnej, społecznej i gospodarczej – tego kuriozum. Radość byłaby pełna, gdyby nie pewna wątpliwość. TK rozpatrywał kwestię konstytucyjności BTE już wcześniej: w 1995 oraz w 2005 r. I w obu tych przypadkach nie znalazł powodów, aby uznać go za sprzeczny z najwyższą ustawą. Dopiero teraz... Co się zmieniło? Może po prostu czasy? W latach 90. banki były priorytetem powstającej gospodarki rynkowej. W 2005 r. nikt jeszcze nie śnił o kryzysie finansowym i o tym, kto go wywoła. Banki jeszcze nie straciły dziewictwa na opcjach i polisolokatach. No i nie było problemu kredytów frankowych, politycznej bomby podłożonej pod rok wyborczy. Ale pewnie się mylę, przecież nie jestem prawnikiem. Tylko zwykłym obywatelem, który chciałby wierzyć, że polityka nie ma wpływu na sprawiedliwość.