To jeden z najbardziej znanych argumentów. Jego użycie nieuchronnie zapowiada niesympatyczne spory aksjologiczne o zakres ochrony prawnej przysługującej temu, kto się po nią zgłasza. Uzasadniana w ten sposób odmowa łączy się z dyskwalifikacją zachowania tego, kto o tę ochronę występuje - pisze prof. Ewa Łętowska.
Znamy, znamy. Przy gwałcie ofiara sama się prosiła, skoro spódnica była kusa, a bluzka obcisła. Dzieci zaś same wskakują pedofilom do łóżek, jak to przezornie wywodził wysoki dostojnik niepaństwowej wprawdzie, ale za to szacownej struktury. W dyskusji, jaka nastąpiła po wstrząsającej zbrodni w redakcji Charlie Hebdo, także tego wątku nie zabrakło. Albo w dyskusji na temat ewentualnej pomocy dla biorących kredyty we frankach. Albo tych, co się nie ubezpieczyli przed powodzią, choć mogli. Molier w boyowskim przekładzie powiada bowiem „Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało”, a prawnik dorzuca sentencjonalnie, że chcącemu krzywda się nie dzieje. Czyli ktoś ma, na co zasłużył (czego się prosił, chciał, z czym musiał się godzić, albo co aprobował).
Prawnik powinien bardzo ostrożnie obchodzić się z taką argumentacją. Bo wnioskowanie o istnieniu zgody, aprobaty, chęci lub zamiaru na podstawie zjawisk i stanów, jakie obserwuje, bywa zawodne. A argument „bo sam się prosił” rażąco redukuje rozumowania prawnicze do poziomu potocznych stereotypów, zwalniając od tego, czego uczy dogmatyka i co wypracowała historia wielu działów prawa. Bo bynajmniej nie zawsze to, co się widzi, jest tym, za co uchodzi, uchodzić może lub uchodzić powinno. Współczesna (ale nie u nas...) penalistyka zabrania wnioskować „z dekoltu”, „z przechadzki o zmroku” albo „z wypitej lampki wina” o zgodzie na to, co po niemiecku nazywa się „Beischlaf”. Tu ma być wyraźna zgoda. Ba, niektórzy, mówią o wymaganiu zgody nie tylko wyraźnej, lecz wręcz „entuzjastycznej”. (Inna sprawa, że ten animus coloratus jednak jest dowodowo piekielnie trudny do przeprowadzenia). Mizianie się dziecka, a choćby i zdemoralizowanego, nigdy nie może spowodować bezkarności pedofila. Ba, inicjatywa małoletniego (nawet owo „wskoczenie do łóżka”) nigdy zatem nie powinno wyłączać odpowiedzialności jego krzywdziciela.
Bo dziecko wskoczyło do łóżka
To w teorii. U nas, w praktyce – bywa inaczej. Wskazuje na to seria spraw zambrowsko-łomżyńskich, gdzie przedstawiciele miejscowego establishmentu ochoczo korzystali z wdzięków niepełnoletnich (zapewne zdemoralizowanych, nie przeczę) pensjonariuszek domu dziecka. Wszyscy jednak zostali uniewinnieni, ponieważ inicjatywę miały tu małoletnie, a dorośli „tylko korzystali”. Zatem, jak wywodził sąd w Zambrowie i Łomży, nie oni „doprowadzili” do poddania ofiary czynnościom seksualnym. Taka inicjatywa zdaniem polskich sądów wyklucza bowiem a limine „doprowadzenie” do stosunku ze strony dorosłego. I choć taka interpretacja art. 199 par. 3 k.k. jest zgodna z wykładnią nadawaną temu przepisowi przez SN (V KK 369/09), to jednak ukryta w niej myśl o dziecku wskakującym dorosłemu do łóżka szokuje formalizmem i aksjologiczną utylitarnością. I prostotą wykładni pojęć użytych na określenie znamion karalnego czynu. Czy naprawdę nie ma już żadnej postaci „doprowadzenia”, gdy wystąpiła „inicjatywa” drugiej strony? No a w efekcie, czyż dorosły, zwłaszcza jak jest miejscowym urzędnikiem, lekarzem, czy policjantem (funkcje wiążące się z prestiżem, zaufaniem, czasem na kredyt) nie ma obowiązku samokontroli w obliczu werbalnej inicjatywy niepełnoletniego?
Bo podpisał, czyli chce
Formalizm i aksjologiczny utylitaryzm kryjący się za argumentem „sam chciał”, kusi swoją łatwością i w prawie prywatnym. Odwołanie się do rzekomej woli ofiary zwalnia przecież od poszukiwania innych metod interpretacji tego, z czym strony przychodzą do sądu. Już w XIX w. wiedziano, że z tego, iż ktoś zawarł umowę, nie zawsze wynika, że jej chciał, w takim zewnętrznym kształcie i o takiej treści werbalnej, w jakiej ją „widać” dla otoczenia. Stąd się jednak wzięły dogmatyczne i interpretacyjne próby cywilizowania umów adhezyjnych („wszystko lub nic”) tak, aby czysto sformalizowana wizja konsensu nie zdominowała całego obrotu. Stąd wymogi sądowego ważenia interesów stron poprzez analizę relacji między oświadczeniem i wolą wewnętrzną. To trudne, czasochłonne, wymaga wiedzy prawniczej i umiejętności pisania. Sędziemu łatwiej i szybciej rozumować: zawiera umowę o narzuconej treści, a zatem jej chce. Stąd jednak wymagania szczególnych reguł wykładni (in dubio contra proferentem) i wymagania użycia innych interpretacyjnych instrumentów, aby jednak zanalizować, czy ktoś rzeczywiście „chciał”, i nie nazbyt szybko konkludować o tej woli bez oceny sytuacji rynkowej i znajomości notoriów. Potem, z czasem, oczywiście przyszły nowe instrumenty legislacyjne, nadane już przez ustawodawcę: kontrola klauzul abuzywnych, proceduralne środki ochrony konsumenta (np. pozwy zbiorowe), określenie właściwości sądów przychylnie dla słabszego itp.
Bo trzeba by myśleć
Jednakże pierwotne środki, którymi dysponował sędzia w XIX w. (wykładnia, ocena subsumpcyjna, odwołanie się do notoriów, do wiedzy znanej samemu sędziemu, do obserwacji społecznej) bynajmniej nie straciły przez to na znaczeniu. Ciekawe jednak (i niestety, zrozumiałe), że im bardziej ustawodawca się stara i tworzy nowe narzędzia ochronne, tym bardziej zwolnieni od tego pierwotnego wysiłku interpretacyjnego czują się stosujący prawo sędziowie. Chcą mieć regulację typu tablicy logarytmicznej, bez luzów interpretacyjnych, bo to ich zwalnia od wysiłku konstruowania, udowadniania, wyboru interpretacji i jej uzasadniania w motywach wyroku. Dlatego taki kult dosłowności tekstowej, zanik umiejętności wnioskowania, przedstawiania wywodu na piśmie, uwiąd domniemań faktycznych, ucieczka od wolności korzystania z sędziowskiego marginesu interpretacyjnego i ocennego, który ulega autoredukcji.
Nazbyt często rozstrzygnięcie ogranicza się do wypowiedzi, czy to, co sądowi przedstawiono (z powołaniem na wymogi kontradyktoryjności, rzecz jasna), pasuje czy nie pasuje do podanej przez samą stronę także kwalifikacji prawnej (bo paremia dabo tibi ius została odesłana do lamusa przez rygoryzmy lub ekscesy kontradyktoryjności). Z kolei kwalifikacja prawna nie jest oceniana z punktu widzenia tego, czy jest ona najbardziej adekwatna wobec sytuacji konkretnych stron, lecz tylko tego, czy dana sytuacja w ogóle, co do zasady, w proponowanej kwalifikacji się mieści. W tym kierunku idą wywody sądów orzekających kasatoryjnie. Sam wysiłek interpretacyjny uznaje się za zbędny od momentu znalezienia pierwszego jasnego znaczenia przepisu, niezależnie od tego, czy jest to rozwiązanie najtrafniejsze. Ba, samą weryfikację propozycji interpretacyjnej zgłaszaną przez strony ucina się w imię opacznie pojmowanej zasady clara non sunt interpretanda. W konsekwencji interpretacja przypomina wyżymanie resztek treści z werbalnego brzmienia przepisu, a nie operację logiczną na całym systemie prawnym.
Przykłady? Proszę. „Pracują na śmieciówkach, bo chcą” („Gazeta Wyborcza” z 29 stycznia 2015 r.). Artykuł opisuje procesowe niepowodzenia inspekcji pracy, kiedy to sądy oddalają powództwa przeciw zleceniodawcom. Skoro bowiem sprzątaczki same zgodziły się podpisać stosowne umowy, to znaczy, że ich chciały, a chcącemu wszak nie dzieje się krzywda. Z takich outsourcingów korzystają notabene też same sądy, co samo w sobie uważam za kompromitujące dla sądów, ich prezesów i ministra sprawiedliwości.
Otóż sądy rozpatrując spór na tle warunków pracy i charakteru stosunku prawnego między outsourcingowcem i zleceniodawcą zadawalają się tu sprawdzeniem: „była umowa” (cywilnoprawna) czy jej nie było. Skoro w zakresie zatrudnienia dopuszcza się istnienie umów cywilnoprawnych – nie ma problemu. Wola? Oświadczenie? Ich konflikt? Istnienie konsensu? To wszystko, co w XIX w. brano w ramach cywilizowania umów adhezyjnych, znów staje się problemem na tle sporów o niepracownicze stosunki zatrudnienia. A kto w sądzie pracy ma czas na badanie takich fanaberii. W sądzie (przy rozładowywaniu zaległości wpisów kancelaryjnych) obok etatowców pracują poza godzinami, na zleceniu, w tym samym pomieszczeniu w identyczny sposób, ramię w ramię etatowcy i śmieciowcy.
Sąd Najwyższy (II PK 372/12) stwierdza, że „w umowie-zleceniu mogą wystąpić cechy kierownictwa i podporządkowania, choć nie takie same, jak w zależności właściwej dla stosunku pracy (art. 22 par. 1 i par. 1 1 k.p. oraz art. 750 k.c.)”. Pięknie. Mogą. Ale czy in concreto występowały lub występują. Kiedy, przy użyciu jakich kryteriów następuje zróżnicowanie? A kiedy chodzi tylko o szatę zlecenia, w jaką jest przybrana umowa mająca cechy świadczenia pracy? Jaka jest treść kierownictwa i podporządkowania przy zleceniu, a jaka przy umowie o pracę? Jakie criterium divisionis? O tym już wyrok SN milczy. A przecież trafny wniosek, że kierownictwo i podporządkowanie może występować i tu, i tu „choć nie takie same”, wymaga uzupełnienia wnioskowaniem, kiedy i co decyduje o sygnalizowanym (choć nie zanalizowanym) przez SN braku tożsamości umów.
Panujący model oceny zarzutów kasacyjnych buduje więc podglebie dla formalizacji rozumowania sądów instancyjnych. I dogmatycznej legitymizacji śmieciówek en masse. Dzisiejsza świadomość polskich sądów i ich gotowość do bardzo formalistycznego rozumienia zgody, konsensu, aprobaty, nigdy nie doprowadziłaby do uznania czy choćby legitymizacji w XX w. oczekiwań konsumenta, lokatora, pracownika na przyzwoitość i lojalność ich partnera w umowie. Wszystko bowiem, co w niej się pojawia – jako chciane – jest uznawane za słuszne. To prawda, że istnieje paremia qui dit contractuel – dit juste. Tyle że to nie może być rozumiane (a jest) jako zgoda na brak ze strony sądu przeprowadzenia oceny istnienia konsensu, jego realności i niewadliwości, a więc sprawdzenia, czy dany wypadek rzeczywiście uzasadnia użycie wobec niego przymiotnika „contractuel”.
Bo zawiodła komunikacja
Myśl, że żądający prawnej ochrony „sam się prosił” o to, co go spotkało, a więc niech nie zawraca głowy sądowi, ma jednak także swój perwersyjny wymiar, zwracając się przeciw samym sądom i usprawiedliwiając ich negatywny społeczny odbiór. O prawie i sądach pisze się teraz częściej niż dawniej. Dla tabloidów uprawiających infotaiment wszystko, co dotyczy judykatywy, jest cenną zdobyczą. I im jaskrawiej się o tym da napisać, tym lepiej. Próba racjonalizacji argumentów, skierowania krytyki na rzeczowe tory oczywiście napotka argument „przecież sami prawnicy się o krytykę proszą”. A wnioskowanie publiczności i mediów jest pochodną sposobu, w jaki sądy/sędziowie komunikują się ze społeczeństwem. Spotkała się z tym PKW, na którą posypały się gromy. Nikogo bowiem nie przekonały skądinąd oparte na obowiązującym prawie wyjaśnienia, czemu z ogłoszeniem wyników wyborów poszło coś nie tak. Niesprawność komunikacyjna doprowadziła do przerysowania błędów i do poważnego kryzysu zaufania.
Bo ciągnik już sprzedany
Podobnie cięgi zbiera sąd za umorzenie skargi na czynności komornika w znanej sprawie, kiedy zabrano ciągnik właścicielowi, który nie był dłużnikiem. Postępowanie egzekucyjne w ogóle nie powinno było mieć miejsca. Komornik szybko fant sprzedał – i to bez licytacji – zanim doszło do rozpatrzenia skargi. A sąd napisał, że egzekucję zakończono. Tyle że nie była to normalna egzekucja, tylko nieuprawniony zabór mienia, jedynie przybrany w iluzję egzekucji. Na te iluzje dał się nabrać nawet policjant asystujący przy uzurpacyjnych czynnościach. Dlatego „nie brzmi” uzasadnienie umorzenia.
Oczywiście bezprzedmiotową skargę na czynności komornika należało umorzyć. Ale nie z powodu zakończenia egzekucji. Umorzenie należało inaczej uzasadnić. Wtedy sąd nie sprowokowałby krytyki pod własnym adresem, a zarazem nie spowodowałby – co niestety zrobił – obniżenia autorytetu sądownictwa w ogólności. Można powiedzieć, że i w wypadku PKW i w wypadku „komorniczym” – krytykowani sami się prosili o społeczną krytykę. Sztywność prawniczej rutyny, nadmiar formalizmu, nieelastyczność w konfrontacji z atypową sytuacją. Postawa, gdy sąd wprawdzie orzeka w ramach prawa, ale bez widocznego starania o wymierzenie sprawiedliwości sytuacyjnie, myśląc i działając schematycznie i formalnie – oznacza wystawienie się na krytykę, gdzie ewentualne usprawiedliwienia, że przecież działanie sądu nie było nielegalne, przetnie się krótkim: ale nie było konieczne w takim kształcie, jak nastąpiło.
I w końcu w tej sytuacji sąd zazna gorzkiego smaku argumentu „no przecież sami żeście się prosili...”. Dusząca pętla sprowadzania wymiaru sprawiedliwości do dywagacji nad zakresem językowo rozumianych przepisów, w którym wszak „może” się mieścić rozważana sytuacja, budzi sprzeciw tych, którzy ciągle wierzą, że ochrona sądowa ma być efektywna, a zatem adekwatna sytuacyjnie, a wyrok i interpretacja w jego ramach dokonana, ma być stronie objaśniona. Jeżeli rzeczywistość rozmija się z tym usprawiedliwionym oczekiwaniem, sąd sam „prosi się” o krytykę. Sytuacja nieprzyjemna dla autorytetu sądu i zaufania między rządzącymi i rządzonymi.
Bo jednak można inaczej
Dlatego tak cieszy odmienna postawa zaprezentowana przez SN, który przełamał utrwaloną wydawałoby się linię orzekania niechętnego pozwom zbiorowym (I CKS 533/14), opartą na formalistycznie ścieśniającej wykładni językowej, ubezskuteczniającej to narzędzie. Sąd Najwyższy uciekł się do ratio legis ustawy o dochodzeniu roszczeń w postępowaniu grupowym z 2010 r., przeciwstawiając ją wszechwładnej a bezmyślnej interpretacji językowej: „nie można czytać przepisów dosłownie, wbrew intencji ustawodawcy”. Zatem zróżnicowanie sytuacyjne powodów nie stoi na przeszkodzie, jak dotąd mniemano, aby w ramach postępowania zbiorowego ustalić w wiążący sposób wspólne elementy, relewantne prawnie w ich sytuacji odszkodowawczej. Tu więc sąd aż „prosi się” o wyrażenie mu uznania za chęć prawniczego myślenia.