Rząd przygotowuje podwyżkę mandatów. Gdy ta informacja ujrzy światło dziennie, kierowcy po raz kolejny podniosą lament. Internet zaleje fala oburzenia, pomysłodawcy zostaną zmieszani z błotem, ich obrońcy także, a wszystko w imię... no właśnie, czego?

Andrzej Andrysiak zastępca redaktor naczelnej / Dziennik Gazeta Prawna
Tak się jakoś dziwnie porobiło, że wszelkie ograniczenia kierowcy odbierają jako zamach na wolność. Jakby wraz z kupnem samochodu nabywali jakiś dodatkowy zestaw praw. Stawianie fotoradarów, uprzywilejowanie pieszych i rowerzystów, ograniczenia prędkości, zakaz używania telefonów podczas jazdy – każda zmiana w przepisach to zmiana na gorsze, przygotowana przez biurokratów, którzy dniami i nocami szukają sposobów, by biednemu człowiekowi (w tym przypadku kierowcy) utrudnić życie. A przecież człowiek (kierowca) mądry jest, sam o siebie zadbać potrafi i nie potrzeba tu kolejnych zakazów.
Czyżby? Skąd w takim razie kierowcy prujący przez teren zabudowany 120 na godzinę? Skąd zajeżdżający drogę, skąd wyprzedzający na trzeciego? Tłumaczenia są zawsze takie same: przecież droga była prosta, ruch mały, a słońce świeciło. Przecież tamten jechał jak żółw, a mnie się spieszyło. Ten sam wierszyk od lat, ta sama arogancja i przekonanie, że jestem uprzywilejowany.
Przyznam, że w sprawie podwyżki mandatów popieram rząd. Każdy rząd. I dziwię się, że są one tak małe. Co prawda kierowca, który w terenie zabudowanym przekroczy prędkość o 50 kilometrów, zapłaci aż 1460 zł, ale mniejsze wykroczenia nie będą dużo ostrzej karane. A powinny. Czy się to nam podoba czy nie, żyjemy w świecie, w którym pieniądz stanowi punkt odniesienia. Odwołania do społecznej wrażliwości, wspólnotowości i tym podobnych nie działają. Działa kasa. Jeśli więc za niewielkie przekroczenie prędkości będzie płacił nie 100, ale 500 zł, a za duże trzy tysiące – zwolni. Jakie czasy, taki kij.