Czy mamy problem z nadużywaniem prawa dostępu do danych? Urzędnicy nie mają wątpliwości: prawie 66 proc. z nich odpowiedziało na to twierdząco
Wyniki badań dotyczących informacji publicznej / Dziennik Gazeta Prawna
8o proc. respondentów twierdzi, że przekazane dane mogły być wykorzystane przez wnioskodawcę jako gotowy materiał w prowadzonej działalności gospodarczej. Ponad 40 proc. organów uważa, że uzyskane informacje mogły zostać użyte w sporze z innym organem. Tak wynika z badań, które poznał DGP. Zostaną one zaprezentowane dziś podczas konferencji naukowej „Nadużywanie prawa do informacji publicznej”, która odbędzie się na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego (UKSW) w ramach projektu „Model regulacji jawności i jej ograniczeń w demokratycznym państwie prawnym” współfinansowanego (3,7 mln zł) ze środków Narodowego Centrum Badań i Rozwoju. Realizuje go konsorcjum: UKSW, Uniwersytet Wrocławski, C.H. Beck i Naukowe Centrum Prawno-Informatyczne. Beneficjentami są ABW, MON, MSW, MAiC oraz GIODO.
Już sama konferencja wywoła burzę. Pojawiły się zarzuty, że prezentowane na niej badania zostały przygotowane pod z góry założoną tezę. Ze strony Sieci Obywatelskiej Watchdog Polska padły mocne słowa: że badania to przykład pseudonauki, która ma stanowić grunt pod planowane ustawowe ograniczenia w dostępie do informacji publicznej.
– Mamy zastrzeżenia do metodologii tych badań. W kwestionariuszu, jaki otrzymali urzędnicy, przewija się wciąż teza o nadużywaniu prawa do informacji. Odpowiedzi do wyboru także mają charakter mocno sugerujący – mówi Szymon Osowski, prezes Sieci.
Przykład? Sieć wskazuje: jeśli zapytamy urzędnika, czy udzielanie informacji opóźnia realizację jego innych zadań, mamy praktycznie gwarancję, że odpowie „tak”. Osowski ma obawy, że badanie, choć tendencyjne, może się stać podstawą do systemowego ograniczenia dostępu obywateli do informacji publicznej.
– Nie stawiamy z góry żadnej tezy. Nie mamy gotowego projektu zmian przepisów w tym zakresie. Chcemy wypracować rekomendacje – zapewnia dr Agnieszka Piskorz-Ryń, prawniczka z UKSW.
– Poddajemy pod debatę publiczną pewien problem. W ramach naszych badań uprawdopodobniliśmy, że mamy do czynienia ze zjawiskiem nadużywania prawa do informacji. Pytanie, czy taki musi być koszt społeczny realizacji zasady jawności – dodaje.
Jak zapewnia, sama jest zwolenniczką jawności, ale nie jest ona wartością absolutną.
– Wyniki naszych badań zmuszają do postawienia pytania o to, czy potrzebne jest wprowadzenie ograniczeń w dostępie do informacji – przekonuje dr Piskorz-Ryń.
Jak mówi, są dwie drogi. Można proponować rozwiązania szczegółowe, np. to, że podstawą odmowy udzielenia informacji może być niezapłacenie za jej udzielenie, przy minimalnej granicy opłat. Albo wprowadzenie ogólnej klauzuli pozwalającej w szczególnie uzasadnionych przypadkach odmówić dostępu do informacji.
– Klauzule takie istnieją w Europie, np. we Francji, Wielkiej Brytanii, Estonii, na Litwie czy w Słowenii. To jednak wymagałoby zagwarantowania, że urzędnicy nie będą nadużywać tej furtki – wskazuje prawniczka.
Jak odnosi się do zarzutów o pseudonaukowości badań?
– Są one poniżej standardów dyskusji – mówi badaczka.
Pikanterii sprawie dodaje to, że Sieć zwróciła się do Narodowego Centrum Badań i Rozwoju o udostępnienie wniosku o dofinansowanie projektu badawczego. Centrum odmówiło, uznając, że to dokument aplikacyjny złożony przez podmiot prywatny, a więc nie stanowi informacji publicznej. Sprawa trafiła więc do sądu administracyjnego.
– Naukowcy nie są stroną tego sporu – podkreśla dr Agnieszka Piskorz-Ryń.