Jeden dzień, cztery telefony i tak praktycznie codziennie. Pani z banku: mamy przygotowaną dla pana pożyczkę, oprocentowanie 9,5 proc. A ile rzeczywiste? – pytam. – To zależy, nie mogę panu powiedzieć, ale bank nie bierze prowizji. Pani z jakichś ubezpieczeń: tylko 25 zł miesięcznie. A co za to? – pytam. No wie pan, szpital i inne usługi.

Pan z konkurencyjnej sieci komórkowej: obniżymy panu abonament o połowę. Na ile czasu – pytam. Na 3 miesiące, jak się okazuje, potem będzie o połowę droższy. Pani nie wiem skąd: będziemy w domu kultury u państwa we wsi rozdawali prezenty. Za co, pytam. Jak pan kupi pościel z wełny.
Jestem w miarę bystry, więc wiem, co to jest RRSO, czyli rzeczywista roczna stopa oprocentowania, i na czym polegają umowy z sieciami komórkowymi, więc się nie daję nabrać, ale prób miękkiego oszukania jest mniej więcej sto miesięcznie, nie licząc SMS-ów gwarantujących wygraną, bo to drugie sto. Nie mam najmniejszej pretensji do biednych ludzi, którzy do mnie wydzwaniają, bo to ich praca i to bardzo marnie płatna. Mam jednak nieco pretensji do dużych (i małych) firm, że tak namiętnie chcą mnie oszukać. Wprawdzie sporo się o tym pisze, ale proceder narasta lawinowo. Podawanie tylko nominalnej stopy procentowej jest zwyczajnym naciąganiem i chociaż potem w umowie będzie też (zgodnie z prawem) realna, to jak już się zaangażuję w proces pożyczkowy, nie będzie mi się zapewne chciało zrezygnować. I na to wszyscy liczą, na moje lenistwo umysłowe lub fizyczne. Ponadto pracuję w domu, nie mogę nie odbierać komórki, bo studenci, uniwersytet, DGP czy inne media i tak dalej. Tracę więc czas, a jeszcze do tego uprzedzają mnie groźnym tonem, że rozmowa będzie nagrywana. Niech sobie nagrywają, tylko w jedynym przypadku – konfliktu z bankiem, jaki mi się zdarzył, nagrania nie mogli odnaleźć.
Rzecz jednak w tym, że miękkie oszustwo stało się tak powszechne, że już nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że jesteśmy nim otoczeni. Sklepy internetowe, które liczą na to, że nie będzie mi się chciało odesłać złego towaru, supermarkety, które sprzedają produkty z datą ważności do dzisiaj, czy sprzedawcy prądu, którzy obiecują kokosy oszczędności, a okazuje się, że gdybym wdał się w skomplikowaną procedurę, tobym w najlepszym przypadku zarobił 30 zł rocznie. Nie wspominając setek internetowych ofert, których jest tak dużo, że je wyrzucam bez oglądania. W zasadzie rozumiem: tak działa handel. Ale jest też inna strona – wszyscy przywykamy do tego, że małe, miękkie oszustwo jest rzeczą normalną i staje się dopuszczalne. A tu ludzie uczeni rozważają problem: jak demokracja ma trwać w sytuacji erozji zaufania.
Poza tym, wyjąwszy setki tysięcy ludzi oszukanych, oszustwo ma krótkie nogi. Już drugi raz oszukać się nie dam, więc sprawdzam daty ważności, związałem się tylko z jednym całkowicie uczciwym bankiem i rozważam zmianę firmy dostarczającej mi liczne programy telewizyjne, bo jest coraz gorsza. Powoli pojawiają się zjawiska całkowicie sprzeczne z ideą dynamicznego rozwoju gospodarki. Warzywa kupuję już tylko u pana, który dwa razy w tygodniu przyjeżdża do wsi i sprzedaje ze swojej hodowli, a samochód naprawiam tylko u jednego mechanika i nawet nie w firmowym serwisie. Jednak jest to droga donikąd, bo nie wrócimy do starodawnego rzemiosła i równie dawnej wymiany usług. Musimy korzystać z usług miękkich oszustów i coraz częściej mamy poczucie, że wszystko wokół nas, razem z sensacyjnymi wiadomościami w portalach internetowych oraz z wypowiedziami polityków to same miękkie (w najlepszym razie) oszustwa. Może uda się nam obronić przed tymi oszustwami, ale ich wpływ na upadek sfery publicznej jest nieobliczalny, a ich wpływ na naszą skłonność do uprawiania miękkich oszustw wobec innych możemy rozważyć tylko w naszym sumieniu. Chociaż pewnie już nauczyliśmy się lekko oszukiwać także samych siebie.