Szybki efekt jest ważniejszy niż działanie długofalowe. Ustawa jest odpowiedzią na to, co tu i teraz. Zapadają niesprawiedliwe wyroki, a potem trzeba się z tego wykręcać

Polska to śmieszny kraj. Ktoś wrzuca filmik z samochodowego rajdu po Warszawie do sieci i to wystarczy, żeby postawić na nogi – a raczej na głowie – iluś tam prominentnych polityków, prokuratora generalnego, Komendę Główną Policji – o mediach nie wspominając. Frog, zwany też Bogusiem z M3, staje się dla jednych synonimem zła, dla innych bohaterem narodowym. I zaczyna się dyskusja, jak jeszcze skuteczniej poskramiać piratów drogowych. Wylewają się żale do policji i prokuratury, że jeszcze Froga nie złapała, nie postawiła zarzutów, nie skazała – najlepiej na dożywocie. I to wszystko na poważnie. Gdyby nie afera taśmowa, pewnie mielilibyśmy ten temat do dzisiaj.

A wie pani, co jest zabawniejsze? Że w tej sprawie, z dowodowego punktu widzenia, niczego nie ma. Jest tylko film na YouTubie (YT), z którego nic absolutnie nie wynika. Jak zresztą z milionów innych krążących w internecie. Są takie filmy typu gore, jak np. „Nadzy i rozszarpani” („Cannibal Holocaust”), gdzie leje się krew, ludzie pożerają się nawzajem, mordują i gwałcą, co wcale nie oznacza, że te czyny mają miejsce i na podstawie filmu fabularnego trzeba składać zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. A czy ktoś jest dziś w stanie powiedzieć, czy ten inkryminowany film z przejażdżki po stołecznych ulicach został nakręcony dziś, czy kilka lat temu? A może został zmontowany z kilku innych? No i kto siedzi za kierownicą, bo tego także nie wiadomo. Jak również tego, czy głos, który słyszymy, jest autentyczny, czy może został przepuszczony przez emulator. Bo aby film mógł być dowodem w sprawie – w tym przypadku świadczyć o tym, że zostało popełnione jakieś wykroczenie (albo nawet przestępstwo) – musi spełniać określone parametry dowodowe, które sprowadzają się do tego, że muszą być znane warunki techniczne, w jakich został nagrany, a sprawca musi się przyznać. Nikt jeszcze nie dotarł do oryginału, o ile mi wiadomo. Więc pusto: ani przestępstwa, ani dowodu na przestępstwo, ani zawiadomienia o nim.

Ale sam prokurator generalny uważa za stosowne zabrać głos w tej sprawie, zarządzić rewizję postępowań przeciwko temu całemu Żabonowi, który został pomówiony o szaleńczą jazdę. Odbywa się – nie pierwsza w ostatnich latach – prawno-polityczna medialna szopka.

Absurdalność procesowa całej sytuacji jest obezwładniająca. Zwłaszcza że to przelewanie z pustego w próżne, gdyż żaden szanujący się prokurator nie postawi nikomu zarzutów, nie napisze aktu oskarżenia. Bo zwyczajnie nie ma się na czym oprzeć, gdyż nie ma dowodów w rozumieniu k.p.k. Co nie zmienia tego, że politycy wykorzystają sytuację do cna, żeby się przy niej lansować jako współcześni Katonowie, żądając surowszego karania. Inna sprawa, że z osobami, które jeżdżą jak szaleńcy, stwarzając zagrożenie na drogach, żadne państwo sobie nie poradzi, wprowadzając specustawy. Uważam, że do tego powinno wystarczyć obowiązujące prawo o ruchu drogowym bądź kodeks karny. Nielegalne wyścigi organizowane są wszędzie – w Polsce, w USA, we Francji. I nie surowość kar jest tutaj lekarstwem, bo gdyby tak było, za każde przekroczenie przepisów wystarczyłoby wprowadzić karę śmierci i już żylibyśmy w społeczeństwie idealnym wolnym od przestępczości – a to jest utopia. Od dawna wiadomo, że odstrasza nie skala represyjności, lecz nieuchronność kary. No ale w tym konkretnym przypadku należałoby zatrzymać sprawcę na gorącym uczynku, a nie posiłkować się filmikami z YT.

A to się pan pomylił. Już udało się postawić zarzuty – siedem. Same przestępstwa kryminalne. Bo tak szczęśliwie się złożyło, że znaleziono ponoć przy Frogu broń, kajdanki, kominiarkę i sprzęt do zatrzymywania samochodów. Ma też zarzut przywłaszczania dokumentów tożsamości. Cóż za fantastyczny zbieg okoliczności. Dziwię się tylko, że nie znaleziono przy nim narkotyków i pornografii dziecięcej.

Trudno mi to odpowiedzialnie skomentować, nie znając akt sprawy. Oceni to niezawisły sąd. Co nie zmienia faktu, że po raz kolejny mieliśmy do czynienia z medialną szopką, którą się urządza za każdym razem, gdy trafi się temat nośny społecznie. Wynika to tyleż z zapotrzebowania polityków na pierwsze strony gazet, co z chęci przykrycia innych, ważniejszych problemów, na temat których debatowanie byłoby trudniejsze i bardziej niewygodne dla rządzących, a także wymagające wiedzy merytorycznej. Proszę zauważyć, że gdyby do sprawy Froga podejść normalnie, to znaczy profesjonalnie, następujące po sobie czynności powinny wyglądać tak: po pierwsze ktoś musiałby złożyć zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa, doniesienia medialne w postaci paru klatek hulających w sieci nie wystarczą. Ewentualnie prokuratura sama z urzędu wszczyna postępowanie w sprawie. Następnie policja prowadzi postępowanie wyjaśniające bądź sprawdzające: ustala, czy zabroniony czyn faktycznie miał miejsce, kiedy i kto go dokonał. Jeśli się nie da tego ustalić, sprawa zostaje umorzona. Jeśli udaje się odpowiedzieć na te pytania, sprawa kończy się aktem oskarżenia. To nie może być tak, że „dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”. W państwie prawa niedopuszczalne jest, aby organy ścigania działały na polityczne zamówienie, mają działać w oparciu o k.p.k. i k.k . Jednak u nas często tak to właśnie działa. Politycy interweniują, wywierają presję, gdyż obawiają się, że zostaną posądzeni o bezczynność, brak troski o bezpieczeństwo, nihilizm. Dlatego nikt nie powie w oczy: proszę państwa, ta sprawa Froga to żadna sprawa.

Władza może czasem prowadzić do strasznych rzeczy. 29 grudnia 1170 r. w Canterbury czterech rycerzy króla Anglii Henryka II zamordowało arcybiskupa Canterbury Tomasza Becketa. Mniejsza o powody, najważniejsze jest to, że Henryk II w obecności swoich rycerzy wypowiedział zdanie: „Któż uwolni mnie od tego mącicielskiego klechy”. Czy chciał, by jego ludzie zamordowali arcybiskupa? Nie wydał im rozkazu, nie wskazał wykonawcy, jednak ludzie króla tak zrozumieli jego intencję. Nie żyjemy w średniowieczu, jednak ludzka psychika nie uległa od tamtego czasu drastycznej przemianie.

Premier Donald Tusk zadeklarował publicznie, że pirat zostanie zatrzymany. Premier nie jest prawnikiem, a z treści tej wypowiedzi wynika, że raczej udzielił jej na gorąco, nie konsultując tego z nikim znającym się na rzeczy. No i zaskoczył tym nieco swoich podwładnych, stawiając im zadanie, które może się okazać trudne. Ale policja i prokuratura poznały jego oczekiwania. Co więc robią? Postępują w myśl zasady „Dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”. To powiedzenie z czasów stalinowskich przypisywane prokuratorowi Andriejowi Wyszyńskiemu jest, jak widać, dalej aktualne. Nie uda się udowodnić jednego przestępstwa, znajdziemy siedem innych. Dlaczego dopiero teraz, po wypowiedzi premiera – bo wiemy, jakie jest jego oczekiwanie: Frog ma zostać ujęty i zamknięty, choćby na chwilę, by opinia publiczna została zaspokojona. Ludzie często kojarzą tymczasowe aresztowanie lub nawet zatrzymanie z karą pozbawienia wolności, więc ich poczucie sprawiedliwości zostanie choćby w części zaspokojone. A to, że się go potem wypuści, to już inna sprawa – postępowania toczą się latami, opinia publiczna zapomni, a może wtedy będzie rządził kto inny. Pytanie, czy tak powinno wyglądać państwo prawa.

To z ludzkiego, psychologicznego punktu widzenia zrozumiałe. I jestem pewna, że teraz zacznie się szukanie, co temu człowiekowi można jeszcze przykleić. Ale żeby była jasność – nie jestem obrończynią wariatów za kółkiem. Zastanawiam się tylko, gdzie była policja, kiedy on tak pędził ulicami Warszawy, jednego z najlepiej monitorowanych miast w Polsce. Funkcjonariusze byli głusi, ślepi? Do pracy pchnął ich dopiero film?

Zakładając, że w przypadku tego filmu podejrzewany o ten czyn człowiek faktycznie jeździł tym samochodem itd. Ale odpowiadając na pytanie: żeby zlikwidować zjawisko nielegalnych wyścigów, trzeba by się trochę narobić. Wydaje się, że są one urządzane na konkretnych trasach, wprawdzie zmienianych, ale są ulice, które najlepiej się do tego nadają. Policjanci zwykle mają operacyjną wiedzę na ten temat. Co za problem zrobić blokady? Ująć „szybkich i wściekłych” w momencie, kiedy się ścigają? To jednak jest trudniejsze niż bazowanie na domniemaniach, ale o tyle bezpieczniejsze, że nie ryzykuje się śmiesznością i żądaniami odszkodowań w przyszłości.

Taka akcyjność, polityczne wzmożenie jako reakcja na jednostkowe wydarzenie, to w naszym kraju chleb powszedni. Mieliśmy akcję z pijanymi rowerzystami, z pijanymi kierowcami, z dopalaczami, było lex Trynkiewicz, teraz mamy historię „odbierajmy za szybkim kierowcom prawa jazdy”. Że o ustawie antyhazardowej nie wspomnę. Jak to się kończy, wiemy. Rowerzystów trzeba było wypuścić, zatruć dopalaczami jest więcej niż w momencie, kiedy to prawo uchwalano, podobnie z automatami do gier...

To dobre przykłady. I pokazują ten cały mechanizm: larum, pisanie ustawy na kolanie, w błyskawiczny sposób, a potem kłopot, co z jej skutkami zrobić. Na przykład jeśli chodzi o dopalacze, nikt nie przewidział, że to prawo spowoduje wzrost popytu na twarde narkotyki i ich cen na rynku, a więc większe korzyści narkotykowych handlarzy. I kolejny skutek – przeniesienie handlu do internetu, na zagraniczne serwery, czego efektem są trudność z wykryciem, kontrolowaniem i eliminowaniem tego procederu. Zrobię tutaj zastrzeżenie: jestem wielkim przeciwnikiem narkotyków. Niemniej wiem, że zbyt restrykcyjnym prawem osiąga się może efekt medialny, ale skutki są dalekie od zamierzonych. Najprostszy przykład: kiedy w Polsce produkcja alkoholu na własny użytek była zakazana, setki osób każdego roku zatruwały się śmiertelnie jakimś podejrzanym bimbrem. Dziś nie ma – z wyjątkiem osławionej historii sprzed dwóch lat ze skażonym czeskim alkoholem – takich przypadków. Jestem przekonany, że dzieje się tak dlatego, iż dziś nikt nie ściga ludzi, którzy zrobią sobie coś mocniejszego w domu. To dotyczy każdej spenalizowanej dystrybucji. Efektem jest zejście do podziemia i wzrost – jak in concreto, w danej sytuacji – zachorowań tudzież patologii.

Zaraz, zaraz, chyba coś przegapiłam. Mogę zamontować w kuchni aparaturę do destylacji, nie ryzykując, że brygada AT wpadnie mi do domu?

Produkcja alkoholu na własne potrzeby jest w zasadzie dozwolona. Jeśli ma pani dymion kiepskiego wina, może je pani przepędzić i spróbować zrobić koniak. Pod warunkiem że będzie to na własne potrzeby, alkoholu nie wolno sprzedawać ani w żaden inny sposób dystrybuować, gdyż jest to produkt akcyzowy.

No dobrze, sama z mężem wypiję. A przyjaciół mogę poczęstować?

Poczęstować myślę, że tak, ale proszę nie dawać im gościńca na drogę, bo to już może podpadać pod paragraf o dystrybucji.

Zostawmy te bimbrownicze historie, przejdźmy do meritum. Jeśli pan wie, jakie konsekwencje ma pisane naprędce prawo, jeśli ja wiem, jeśli świadomość tych skutków ma każdy średnio rozgarnięty student, to dlaczego wciąż się tak dzieje?

Odpowiedź jest prosta: wynika to ze słabości i z małostkowości państwa. Z tego, że szybki, propagandowy efekt jest ważniejszy niż długofalowe działanie. Dlatego podejmuje się decyzje, które nie są wynikiem ewolucji, ale rewolucji. Ustawa jest odpowiedzią na to, co tu i teraz. Potem zapadają niezrozumiałe, a przez to niesprawiedliwe wyroki, trzeba jakoś się z tego wykręcać, wychodzić. Tymczasem nie da się napisać prawa na każde zachowanie ludzkie odrębnie, choć rewolucjoniści nieustannie się starają. W latach 90., kiedy plagą stały się kradzieże samochodów, ustawodawca chciał, aby zabór pojazdu mechanicznego był czymś więcej niż normalną kradzieżą – chciano zrobić z tego przestępstwo kwalifikowane przez przedmiot zamachu, karane surowiej niż inne. Karniści grzmieli, ale nikt ich nie słuchał, bo było takie zapotrzebowanie społeczne. A przecież samochód nie jest jakimś szczególnym dobrem, ważniejszym niż – dajmy na to – mieszkanie czy gotówka na koncie. Oczywiście prawo do życia i do własności to są nasze podstawowe prawa kształtujące naszą wolność, prawa podstawowe. Ale czy zabór samochodu jest czymś bardziej dotkliwym niż okradzenie domu? Okradzenie konta? Zabranie portfela? Prawo musi być uniwersalne, żeby mogło być skuteczne. Takie akcyjne jego stanowienie to są komunistyczne wymysły. I magiczne myślenie, że jeśli napisze się ustawę na każdą okoliczność, na każdy czyn, to wszystko będzie lepsze i zdrowsze. Nie może ustawa opisywać kształtująco rzeczywistości, a co gorsza zmieniać stanów faktycznych.

Pamiętam lata 90., kiedy po transformacji, po epoce małych fiatów, Polacy zaczęli kupować przechodzone mercedesy i inne zachodnie bryki. Wtedy faktycznie była plaga kradzieży samochodów, a utrata takiej „beczki” często była równoznaczna z bankructwem i bolała bardziej niż śmierć w rodzinie.

To jest właśnie to socjalistyczne myślenie, że każdy objaw patologii (niepożądanego zachowania) można wyeliminować, uchwalając nową ustawę, która tylko na nim się koncentruje i dzięki temu nasze życie stanie się lepsze. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację: spada wydajność pracy i ustawodawca wymyśla, że jedynym ratunkiem na wyjście z tej sytuacji jest ustanowienie dziewięciogodzinnego dnia pracy. Jak pani sądzi – podziała? Jeśli ustawą określimy, że świt się zaczyna o godzinie 6 rano, a słońce na przekór temu wzejdzie o piątej, to przecież dla socjalistów prawnych i tak będzie noc. Wszystko można skodyfikować, ułożyć w paragrafy. Ale i tak ślimak nie stanie się dzięki temu rybą lądową, a marchewka owocem, choć tak zapisano w jakimś abderyckim prawie pozytywnym (czyli głupim; mieszkańcy miasta Abdera w Tracji uchodzili w opinii starożytnych Greków za prostaków i nieuków – red.).

Głupie prawo, ale prawo. Można go przestrzegać albo – kierując się zasadą nieposłuszeństwa obywatelskiego – ignorować. Co jednak zrobić w przypadku, kiedy prawo jest naginane do aktualnych potrzeb? Mam na myśli choćby ostatnią akcję z zabieraniem praw jazdy nieposłusznym kierowcom. Nie bardzo wiadomo, za co policja może je odebrać, a za co nie. Za wszystko? Zadzwonił do mnie czytelnik, zawodowy kierowca. I zadał pytanie: jeśli jakiś sierżant Zubek (postać z serialu „07 zgłoś się” – red.) będzie miał taki kaprys albo potrzebę, żeby sobie poprawić statystyki, zabierze mu prawko za przekroczenie prędkości o pięć kilometrów albo za brak świateł. I on – człowiek, który zarabia, siedząc za kółkiem – straci źródło utrzymania rodziny. Nawet jeśli w finale sąd przyzna mu rację, czy dostanie odszkodowanie za te miesiące, kiedy był bez pracy?

Oczywiście, że nie. A należy się spodziewać, że takich nadgorliwych sierżantów Zubków będzie wielu. Bo tak jest ten system zaprogramowany. Kiedyś policjant, który mnie zatrzymał na drodze, przyznał, że chętnie by mnie napomniał, udzielając pouczenia, ale nie może, bo jego komendant zakazał. Ten funkcjonariusz dostał polecenie, aby nie korzystać z możliwości, jakie daje mu prawo, ale stosować się do widzimisię jego przełożonego. Proszę zauważyć – to jest tak, że decyzja szefa powiatowej komendy wstrzymuje działanie prawa opublikowanego w dzienniku ustaw, uchwalonego przez parlament. Taki przełożony, który ma zakusy, aby być mądrzejszy, bardziej papieski niż Państwo, pisane dużą literą, niż Suweren, czyli Naród... Odpowiedź jest oczywista – powinien pożegnać się ze swoją posadą, gdyż wchodzi w kompetencje ustawodawcy, a powinien stać jedynie na straży prawa, a nie tworzyć własne. Takie działanie narusza funkcję gwarancyjną prawa.

W takim razie komendant główny policji, który wydaje takie rozporządzenia, też powinien zostać zdymisjonowany.

Pani to powiedziała. Ale – generalnie rzecz biorąc – jeśli organ administracji państwowej nakazuje stosowanie tylko jednej określonej kary z kodeksu wykroczeń czy PoRD niezależnie od okoliczności, to de facto namawia do niestosowania prawa. I to się w głowie nie mieści – taki woluntaryzm i akcyjność działania, niczym w socjalizmie. A gdzie zasady demokratycznego państwa prawa zapisane w konstytucji?

Dlaczego to paskudztwo właśnie u nas zalęgło się tak mocno?

Bo staliśmy się państwem i społeczeństwem biurokratycznym. Zdominowanym przez niezliczoną armię biurokratów, rządzonym przez statystyki. Urzędnik działa tak, że wie, iż musi w określonej rubryce postawić np. 1. Jeśli tego nie zrobi, okaże się, że nie pracuje. Jego skuteczność ocenia się właśnie według tych jedynek czy krzyżyków wstawianych w okienka. Będąc posłusznym i skrupulatnym, choć głupim i biernym, można bardzo podnieść swoją wartość w oczach przełożonych. Tak było z pijanymi rowerzystami. Kiedy z jazdy na bani na rowerze zrobiło się przestępstwo, statystyki wykrywalności wzrosły. Myk, myk, prosta sprawa: zatrzymujemy nawalonego chłopa na dwóch kółkach, mamy wykrycie, sprawcę, kierujemy akt oskarżenia, zapada wyrok – wszystko w miesiąc. I wszyscy się cieszą. Bo sprawność organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości wzrosła niesamowicie. Ale czy dzięki temu zrobiło się bezpieczniej? Nie. Więc trzeba było się wycofywać rakiem z tego nieludzkiego prawa. Zasada jest prosta: jeśli jest rozdźwięk między prawem stanowionym a życiem, to takie prawo niczemu dobremu nie służy. Możemy np. przegłosować w Sejmie zapis „Nie wolno krzyczeć na ludzi”. Czy on coś zmieni? Nie. Niemniej ustawodawca będzie czuł się usatysfakcjonowany – zrobił, co mógł. A że nic się nie zmieniło – ojej, trudno.

Moglibyśmy tę rozmowę prowadzić w nieskończoność. Jednym z moich ulubionych przykładów są fotoradary, które miały nie tylko poskromić za szybkich kierowców, ale i przynieść wielkie wpływy do budżetu. Żadne z tych założeń nie stało się ciałem. Wydaliśmy kupę kasy na sprzęt, ileś tam osób dostało posady w inspekcji ruchu drogowego. I tyle.

To urządzenie ma dwie funkcje. Prewencyjną i represyjną. Pierwsza ma wyhamować zbyt mocno dociskające pedał gazu nogi. Druga ma sprawić, żeby człowiek, który sieje zagrożenie na drodze, został na tyle upomniany, aby zrewidował swoje zachowania. Ale, jak wiemy, kierowcy wiedzą, gdzie te radary stoją, i zwalniają. Ktoś powiedziałby, że prewencja zadziałała. Tak by było, gdyby umieszczano je w punktach szczególnie niebezpiecznych, chyba jednak tak zasadniczo nie jest. W dodatku – jeśli chodzi o funkcję represyjną – nie wiedzieć czemu mandat nie jest karą administracyjną, jak w większości normalnych krajów, ale został powiązany z zasadami odpowiedzialności prawa karnego. Stąd konieczność udowadniania, kto prowadził, użeranie się, nieostre zdjęcia, torby na głowach kierowców z kosmiczną prędkością pokonujących przestrzeń. Gdyby mandat był karą administracyjną, bo przecież narusza się prędkość administracyjnie dozwoloną, odpowiadałby właściciel pojazdu i kwestią jego wyboru byłoby to, czy on zapłaci, czy wskaże faktycznego sprawcę. Ale tak nie jest i funkcja represyjna także nie działa jak trzeba.

Poza tym fotoradar nie puści się w pogoń, kiedy przejedzie koło niego samochód z prędkością 200 kilometrów na godzinę. A policjanci w radiowozie mogliby to zrobić. Oczywiście pod warunkiem, że będzie im się chciało. Byłam niedawno w Katowicach i w centrum miasta zarejestrowałam taką scenkę: jest szkoła, od lat naturalny cel narkotykowych dilerów. I owszem, pod tą szkołą stoi radiowóz. A w nim dwóch funkcjonariuszy. Tkwili tam kilka godzin, nie ruszając tyłków choćby po to, aby obejść teren, bardzo zresztą rozległy, dookoła. Więc interes kwitnął, tylko że trochę dalej.

Ci funkcjonariusze zachowali się racjonalnie – dniówka przeszła, nic się nie wydarzyło, oni się nie zmęczyli. Przecież gdyby wykazali inicjatywę i zaczęli chodzić wokół tej szkoły, płoszyć dilerów, nikt nie nagrodziłby ich za to. A mogliby sobie narobić kłopotu: jeszcze by kogoś zatrzymali, a ten ktoś nie miałby towaru, więc musieliby się z tego tłumaczyć. Po co. U nas premiowana jest bierność. W policji, w służbie zdrowia (lekarze są karani za nadwykonania niepłaceniem za ich pracę), wśród nauczycieli. Aktywność jest dozwolona tylko na wyraźne polecenie zwierzchnika: a teraz zabieramy prawa jazdy za szybką jazdę. Tak nawiasem mówiąc, na świecie jest tak, że jeśli znak ograniczenia prędkości ma sens tylko w jakichś określonych godzinach, to obowiązuje właśnie w tym czasie, np. przy szkołach – od 7 rano do 18. Dlaczego nocą, po szerokiej, pustej szosie, mamy jeździć 40 km na godzinę? Oczywiście w praktyce nikt się do takich niezrozumiałych zakazów nie stosuje, więc w rezultacie nie szanuje się w ogóle prawa.

Tak sobie myślę o wrogach publicznych stawianych pod pręgierzem opinii społecznej: to oprócz kierowców i pedofilów (dobre zestawienie, prawda) także kibole. Mówiąc poważnie: osoby interesujące się sportem na tyle, że decydują się oglądać na żywo rozgrywki, np. piłkarskie, zostały zepchnięte do podgrupy gorszych obywateli. Których można, a nawet trzeba traktować z całą brutalnością, bo istniejące prawo wobec nich nie obowiązuje. Ostatnio głos na ten temat zabierali rzecznik praw obywatelskich i Trybunał Konstytucyjny. Ten ostatni orzekł, że nie można stosować sankcji represyjnych z ograniczeniem wolności włącznie na podstawie regulaminów ustanawianych przez firmy prywatne. Ale nie jestem pewna, czy ktoś się tym przejmie.

Ja też bym za to głowy nie położył. To nie pierwszy raz, kiedy TK kwestionuje jakąś normę ustawową, ale nic to nie zmienia. Że wymienię tylko zarobki sędziów czy o orzekanie przez asesorów długo po tym, jak stwierdzono niekonstytucyjność tej instytucji.

Chciałabym, abyśmy porozmawiali jeszcze o lex Trynkiwicz. Sprawa już przebrzmiała i właśnie to wydaje mi się niepokojące. Bo milcząco, bez protestów, przyjęliśmy nie tylko dziwaczny fakt, że można napisać ustawę pod jednego człowieka, lecz także to, że prawo może działać wstecz. Jak również to, iż wyjście z więzienia nie musi oznaczać zakończenia kary.

W zasadzie powiedziała już pani wszystko. Ja mogę tylko dodać, że to kolejne prawo pisane pod publikę jest – założę się o każdą kwotę – niekonstytucyjne. I po prostu złe. Jeśli nie zapadł wyrok dożywocia, człowiek nie może odbywać kary w nieskończoność. Nawet jeśli jest mordercą. W każdym razie w państwie demokratycznym, nie w dyktaturze, gdzie normą jest wsadzanie ludzi do psychuszek. Po wykonaniu kary każdy skazany ma prawo wyjść na wolność. I znowu kłania się funkcja gwarancyjna prawa.

Mam wrażenie, że poza paroma osobami w kraju nikt się takimi drobiazgami nie przejmuje. Ale też prawo potwornie się zdewaluowało. Jak potrzeba, zawsze można napisać nowe. Albo znowelizować stare. Garść przykładów: kodeks cywilny był zmieniany już 64 razy. Kodeks karny – 35. Prawo o ruchu drogowym od 2005 r. zmieniono ponad 30 razy. Prawo zamówień publicznych w ciągu ostatnich pięciu lat nowelizowano 13 razy. Ustawa śmieciowa nie weszła w życie, a już było wiadomo, że trzeba ją nowelizować.

Nieźle. Z tymi nowelizacjami są w zasadzie trzy problemy. Pierwszy – pisanie ustaw na czas, a więc usterkowość wynikająca z tempa. Generalnie rzecz biorąc, z komisji wychodzą one jednak bez większych błędów. Ale w Sejmie i Senacie zaczynają się poprawki i zdarza się, że ustawa gubi swoją logikę i spójność. Tak czy inaczej wchodzi w życie i zaraz trzeba ją poprawiać – to dwa. Kolejna sprawa to inicjatywa ustawodawcza. Rzeczywistość jest taka, że praktycznie ma ją tylko rząd, a parlament klepie wszystko, co mu się każe. Więc jak rząd ma jakiś kłopot, szybko majstruje sobie kolejną ustawę, która ma mu pomóc rządzić, zamiast rządzić w ramach prawa, które już istnieje. A tylko parlament winien mieć inicjatywę ustawodawczą, a rząd jako egzekutywa winien te ustawy wykonywać. Jeżeli inicjatywę ustawodawczą ma mieć rząd, to dla równowagi wynikającej z trójpodziału władzy winna ją mieć również Krajowa Rada Sądownictwa.

Na koniec taka refleksja: ten wielki chaos prawny, bałagan ustawodawczy i związane z nimi kłopoty obywateli dodatkowo pogłębiają konflikt, jaki trwa na linii resort sprawiedliwości – sędziowie. To także nie dodaje autorytetu ani państwu, ani prawu, ani wymiarowi sprawiedliwości.

No, to pani wrzuciła kolejny temat... Aby go wyczerpać, potrzebna byłaby co najmniej jedna odrębna rozmowa. Ale tak, jest konflikt, jest spór ideologiczny o to, jaką rolę pełnić będą w państwie sądy i sędziowie. Czy będzie to zawód szczególnego zaufania, korona wszystkich zawodów prawniczych, z przymiotem niezawisłości, jak stoi w konstytucji? Czy zwycięży model sędziego urzędnika ze wszystkimi tego konsekwencjami, w którym sądy będą skonstruowane jak urzędy skarbowe czy ZUS? Myślę, że to jest dobre pytanie na referendum.