W sprawie zbrodni połanieckiej z tria – milicja, prokurator, sąd – tylko ten ostatni zachował się rozsądnie.

Z Ewą Gruzą rozmawia Piotr Szymaniak
Zbrodnia, do której doszło w Boże Narodzenie 1976 r. na szosie pod Połańcem w obecnym woj. świętokrzyskim, przeraża do dziś. Zabito 18-letnią kobietę w piątym miesiącu ciąży, jej 25-letniego męża i jej 13-letniego brata. Świadkami było kilkudziesięciu mieszkańców wsi Zrębin – jednak nie zareagowali, a potem solidarnie milczeli. Mało brakowało, by mord nie wyszedł na jaw, bo upozorowano go na wypadek drogowy. Jak to możliwe, że organy ścigania przyjęły taką wersję – przecież mistyfikacja była wyjątkowo nieudolna?
Cóż, niewielka miejscowość, ludzi na dyżurach mało. Trzeba jechać w teren, a są święta, mróz i śnieg. Skoro znaleziono dwa ciała pod i jedno za autobusem, a pojazd stał częściowo w rowie, wszystko wskazywało na wypadek. Tak to opisano, byle szybciej zakończyć sprawę. Poza tym – i to ważniejsze – dała o sobie znać niekompetencja służb. Prokuratora prawdopodobnie nie było na miejscu zdarzenia, a jeśli nawet był, to pojawił się na chwilę i niewiele zrobił w tym postępowaniu. Nie zarządził pełnych oględzin, nie nakazał sekcji zwłok, którą miałby wykonać lekarz z uprawnieniami. Nie zostały przeprowadzane oględziny na zewnątrz autobusu. W środku auta znaleziono butelkę po wódce, lecz nikt jej nie zabezpieczył. Jedynie na siedzeniu kierowcy zabezpieczono ślad buta. To niechlujstwo najprawdopodobniej wynikało z niechęci do dołożenia sobie pracy oraz z braku wiedzy. Bo do wypadku komunikacyjnego, w którym giną trzy osoby, powinna zostać wezwana specjalna ekipa. Gdyby tak się stało, śledczy od razu ustalaliby, że jest to pozoracja wypadku w celu ukrycia zabójstwa.
Ale przecież Krystyna, której ciało znaleziono za autobusem, była rozebrana, co w oczywisty sposób podważało wersję wypadku.
Na wszystko znaleziono wytłumaczenie. Przyjęto wersję, że została przeciągnięta przez autobus i dlatego odzież była podciągnięta tak nietypowo. Ale w takie tłumaczenie nie uwierzy nikt, kto logicznie myśli. Niestety, takie błędne założenia, trochę dla wygody prowadzących postępowania, zdarzają się i dziś, znam wiele takich przypadków. Przykładem jest śmierć 18-latka, którego ciało znaleziono przy torach, więc uznano, że potrącił go pociąg. Dziwnym trafem ani pociąg wtedy nie przejeżdżał, ani obrażenia żadną miarą nie pasowały do tej wersji. Ale dla własnego spokoju przyjęto, że zginął w nieszczęśliwym wypadku. Nasze służby nie działają lepiej od tych, które były w latach 70. Kiedyś – w drugiej połowie lat 90. – były świetne, profesjonalne, na wysokim poziomie. Teraz, jeśli chodzi o ich umiejętności, to dramat.
Co się takiego stało, że ten poziom się pogorszył?
Nie ma dobrego systemu naboru. Wiele do życzenia pozostawia też motywacja kandydatów, brakuje w niej chęci bycia dobrym gliną, bardziej przemawia do nich gwarancja stałego zatrudnienia. Jest także zły system szkoleń, dlatego w efekcie mamy źle przygotowanych do pracy policjantów. Na dodatek często hołdują oni bardzo konformistycznym postawom: pracuj tak, by się nie narazić przełożonym.
Wróćmy do 1976 r. Co się tam wydarzyło?
By to wyjaśnić, musimy cofnąć się aż do drugiej połowy lat 40. Bo makabryczne potrójne morderstwo było efektem konfliktu, który od lat tlił się w Zrębinie między rodzinami Rojów i Sojdów. Jego głównymi bohaterami byli Jan Roj i Jan Sojda. Ten pierwszy był aktywistą, który w nowym ustroju widział szansę poprawy jakości życia chłopów. Doprowadził do elektryfikacji wsi, dzięki niemu zrobiono meliorację, powstała szkoła. Dziś powiedzielibyśmy – lokalny patriota, który choć naiwnie uwierzył w socjalizm, niewątpliwie był człowiekiem prawym. Był też członkiem ORMO, dlatego w 1948 r. milicja zwróciła się do niego o pomoc w aresztowaniu innego mieszkańca wsi, Jana Sojdy, który nie zgłosił się do odbycia kary ośmiu miesięcy więzienia za zgwałcenie dziewczyny, z którą pasał krowy. Sojda nigdy nie zapomniał Rojowi udziału w aresztowaniu. Trzy lata po tym zatrzymaniu w dziwnych okolicznościach na podwórku Sojdów ginie 10-letni syn Roja – Marian. Chłopak zostaje zastrzelony przez kolegę Sojdy, któremu ten dał załadowaną broń. Mężczyzna tłumaczył, że celował do psa. Sprawca dostał niski wyrok w zawieszeniu, ale niedługo sam zginął w wypadku. To wersja oficjalna, bo dokładne okoliczności tej śmierci nie zostały ustalone. Tymczasem Sojda od wyjścia z więzienia radzi sobie doskonale. Staje się właścicielem dużego gospodarstwa, pierwszy we wsi ma traktor i telefon. Po zatarciu skazania zostaje ławnikiem sądowym. Jest nie tylko bogaty, lecz także doskonale ustosunkowany w powiecie. Staje się nieformalnym królem Zrębina. We wsi wszystko było tak, jak chciał Sojda. I choć zadawniony konflikt się tli, to w codziennym życiu obydwie rodziny starają nie wchodzić sobie w drogę.
Co takiego się stało, że spór odżył?
Latem 1976 r. we wsi odbywał się ślub wnuczki Jana Roja – Krystyny Kality i Stanisława Łukaszka. Cała wieś była w jakiś sposób skoligacona, więc na weselu była też rodzina Sojdów. W trakcie imprezy ktoś zauważył, że siostra Sojdy Helena Adaś, która została zaangażowana do pomocy, kradnie wędliny. Goście zaalarmowali matkę panny młodej Zdzisławę Kalitę, a ta zwróciła jej uwagę. Adasiowa poskarżyła się bratu, zrobiła się awantura i rodzina Sojdów opuściła wesele. Wtedy Sojda powiedział, że trzeba wyplenić to Kalitowe plemię.
I słowo stało się ciałem?
W Wigilię spora część mieszkańców Zrębina pojechała wynajętym autobusem na pasterkę do katedry w pobliskim Połańcu. W trakcie mszy Łukaszkowie, czyli wnuczka Jana Roja Krystyna wraz z mężem, zostali wywabieni z kościoła pod pozorem awantury, do jakiej miało dojść w ich domu. Wyszli, zabierając ze sobą młodszego brata Krystyny Miecia. Chcieli wsiąść do autobusu, jednak Sojda i jego szwagier Józef Adaś, mąż Heleny, ich nie wpuścili. W mroźną noc trójka, w tym 18-latka w piątym miesiącu ciąży, musiała wracać kilka kilometrów do domu piechotą. Niedługo potem Sojda zarządził, że do wsi mają wracać wszyscy. Zaprosił towarzystwo do autosana, przed którym jechał osobowy fiat prowadzony przez zięcia Sojdy Jerzego Sochę. Kiedy dojechali do idących poboczem Łukaszków, kierowca fiata potrącił Miecia. Podczas gdy chłopiec leżał na skraju jezdni ze złamaną nogą, zatrzymał się autobus z mieszkańcami Zrębina. Nie po to, by pomóc. Z pojazdu wysiedli Sojda i Adaś, trzymając ogromny klucz do zmieniania kół. Najpierw dopadli Łukaszka i zaczęli go metodycznie bić, by zabić, głównie po głowie i klatce piersiowej. Następnie dopadli Krystynę, która próbowała uciekać. Błagała o litość, ale ją też zabili uderzeniami klucza. Na wszystko patrzył Miecio, który ze złamaną nogą nie mógł się ruszyć. Prosił o pomoc, ale wyciągnięto go na jezdnię, a Sojda polecił Sosze, by przejechał chłopca samochodem. Instruował go przy tym, by ten precyzyjnie najechał na głowę chłopaka. W tym czasie w drzwiach autobusu stał drugi zięć Sojdy – Stanisław Kulpiński, który zagroził, że jeśli któryś z pasażerów się ruszy, spotka go taki sam los, jak tamtą trójkę. Potem ciała przewieziono pod Zrębin. Stanisława Łukaszka i Miecia ułożono pod autobusem, Krystynę za pojazdem. Z niej dodatkowo zdarto ubranie – nie wiadomo dlaczego. Może po to, aby ją jeszcze upodlić? A może dlatego, by upozorować próbę gwałtu?
Trudno uwierzyć, że cztery osoby potrafiły zastraszyć całą wieś, że nikt nie powstrzymał morderców.
W autobusie było ponad 30 osób, wśród nich aktywista partyjny, ormowiec, gminny urzędnik – ówczesna elita. Dziś trudno nam pojąć tamtą mentalność. Podczas procesu sędzia zapytał jedną z pasażerek: „Czy pani nie interesowało, że za autobusem leży rozebrana kobieta?”. Odpowiedziała, że nie. „A gdyby tam leżała martwa krowa?” – dopytywał sędzia. „To co innego” – usłyszał. To byli ludzie, którzy mieli za sobą doświadczenia wojny, w ich sposobie myślenia funkcjonowało przekonanie, że najważniejszy jest święty spokój. Nieważne, jakim kosztem osiągnięty. Bo co do jednej rzeczy nie ma wątpliwości – martwi nie będą żywymi.
I ta mentalność była decydująca?
Nie. Ci ludzie nie chcieli zadzierać z Sojdą, bo on nikomu nie odpuszczał. Jeśli byłeś z nim zwaśniony, to mógł nie pożyczyć ci ciągnika albo nie pozwolił zadzwonić. A we wsi był tylko jeden telefon – u niego w domu. I to od Sojdy zależało, czy wezwiesz pogotowie do chorego. Miał też znajomości w powiecie, liczyli się z nim ksiądz, miejscowy włodarz, partia. On de facto rządził wsią. Sojda zmusił wszystkich do milczenia przysięgą. Od każdego świadka w autobusie odebrał przysięgę na krzyż i krew, nakłuwając im palec. Dodatkowo zapłacił za milczenie ludzi, jak się ówcześnie szacowało, ponad 400 tys. zł – ogromne pieniądze w tamtym czasie. Ale niektórym nie musiał płacić.
Przykład kolegi z klasy Miecia – Stasia – pokazuje, że nie wszyscy mu ulegli. On jako jedyny miał odwagę wykrzykiwać pod oknem Sojdy: „Ty bandyto!”.
Był jeszcze Leszek Brzdękiewicz, który też zeznał, że to było morderstwo, ale w Wielkanoc 1977 r. już nie żył. Utopił się w rzece mającej 20 cm głębokości. Ta sprawa do dziś nie została wyjaśniona. W każdym razie wydawać by się mogło, że wraz z pogrzebaniem ciał pochowana została też prawda, ale był jeszcze Staś, który również był w autobusie. Nie mógł się pogodzić z tym, że zabito mu kolegę. Pochodził z bardzo ubogiej rodziny. Z domu, gdzie się nie dojadało. Więc Sojdowie najpierw zaczęli go karmić, by poczuł się ważny, częstowali go też amerykańskimi papierosami, przy okazji tłumacząc, jak ma zeznawać. Ale chłopak był nieprzejednany. Próbowali więc przekupić jego rodziców, których nie było w autobusie, by wpłynęli na syna. Ojciec początkowo nie uwierzył Stasiowi, ale im bardziej Sojdom zależało na przekabaceniu chłopca, tym bardziej podejrzewał, że coś musi być na rzeczy. W końcu powiedział synowi, że po to go wychowuje, by wyrósł na uczciwego człowieka i ma „nie cyganić, tylko mówić prawdę, bo tu nie chodzi ani o krowę, ani o cielę, ale o Kalitowe dzieci”. Kiedy Staś po raz kolejny potwierdził to, co widział, otrzymał wsparcie od ojca i nie dał się złamać czy przekupić.
Jednak prawda i tak nie wyszłaby na jaw, gdyby nie determinacja osoby z zewnątrz.
Robiono wszystko, by sprawę zamieść pod dywan. Bo milicja i prokuratura miałyby problem z głowy. Zabezpieczony ślad buta zaginął. Autobus – główny dowód w sprawie o spowodowanie wypadku – został zezłomowany, choć wszyscy się dziwili, że przeznacza się do kasacji pojazd w dobrym stanie technicznym. Później nikt się nie chciał przyznać do podjęcia tej decyzji.
Myśli pani, że skoro Sojda zaplanował zabójstwo, to jako człowiek z koneksjami mógł też zadbać, by nikt nie drążył sprawy?
To bardzo prawdopodobna hipoteza, jednak nigdy tego nie udowodniono. Na szczęście jakimś cudem akta postępowania trafiają do jednego z milicjantów, Janusza Ragana, który przeglądając je, dochodzi do wniosku, że nic tu się nie klei. W jego opinii materiały dowodowe, nawet z tak fatalnie wykonanymi oględzinami, podważają wersję o wypadku. Gdyby nie jego determinacja, Sojda dożywałby teraz swoich dni w spokoju.
Co się wydarzyło?
Milicjant dowiedział się o Stasiu. Ze strzępków informacji, z niedopowiedzeń zaczął mu się składać inny obraz zdarzenia. Tytaniczna praca jednego człowieka doprowadziła do ekshumacji wszystkich trzech ciał. Tym razem ekspertyzy dokonywał jeden z największych ekspertów w tej dziedzinie – prof. Zdzisław Marek, który nie miał wątpliwości, że to nie mógł być wypadek. Zyskano pewność, że ofiary zostały zamordowane, ale dowodów zbrodni nie było. Oprócz relacji dziecka i jednej osoby. Trzeba było przełamać zmowę milczenia wsi.
Spore zasługi ma tu sąd, który zdecydował się na coś, czego się teraz w ogóle nie robi. Kiedy dostrzegał, że świadkowie kłamią, natychmiast inicjował postępowanie o składanie fałszywych zeznań.
Sąd wykonał kawał dobrej roboty. Z tria prowadzącego postępowanie karne – milicja, prokurator, sąd – tylko ten ostatni zachował się rozsądnie. Sąd dał wiarę zeznaniom Stasia, bo dostrzegł w nich logiczny ciąg zdarzeń. Stąd zarządzenie ekshumacji i wizji lokalnej. Zaczęły się sypać wysokie wyroki za składanie fałszywych zeznań albo za niepowiadomienie o morderstwie: nawet po siedem, osiem lat więzienia. Niektórzy trafiali za kratki wprost z sali sądowej. Dzięki temu znajdowano najsłabsze ogniwa i wyrywano je z łańcucha kłamców. Wizja więzienia sprawiła, że część świadków zbrodni nagle odzyskała pamięć.
A czterej oskarżeni?
Na każde pytanie cały czas odpowiadali: „Nie oświadczam się”. To powiedzenie wymyślone przez Sojdę, który nakazał również w ten sposób odpowiadać na pytania sądu świadkom. Taki też potem był tytuł książki Wiesława Łuki o tej sprawie. Oskarżeni – Sojda, jego szwagier i dwóch zięciów – mieli drogich warszawskich adwokatów: Władysława Siłę-Nowickiego i Zbigniewa Dykę. Później były to osoby, które zapisały piękną kartę w palestrze, ale akurat w tym procesie zachowali się wątpliwie etycznie.
Dlaczego?
Poprosili sąd o zgodę na nagrywanie rozpraw, tłumacząc to ogromem materiału. Sąd przychylił się do prośby, ale okazało się, że nagrania wykorzystywano do swoistego szantażu. W rozmowach ze świadkami adwokaci przypominali, że są nagrania i można dokładnie odtworzyć to, co powiedzieli. Mówili, że ich mocodawcy – Sojda i Adaś – mają dostęp do tych materiałów. Na wieś padł taki strach, że w końcu złożono wniosek, by zabronić nagrywania rozpraw. Poza tym Siła-Nowicki bardzo negatywnie wypowiadał się o rodzinie Kalitów oraz świadkach. Natomiast gdy Dyka został ministrem sprawiedliwości w rządzie Hanny Suchockiej, to jedną z pierwszych decyzji, jakie podjął, było założenie rewizji nadzwyczajnej. Doszedł do wniosku, że nie może zostawić w historii wykonywania przez siebie zawodu takiej czarnej plamy w postaci niewybronienia swoich klientów w głośnej sprawie. To był skandal, bo nikt nie miał wątpliwości, że pozycji ministra sprawiedliwości nie można wykorzystywać do prywatnych celów. Rewizja została oddalona jako oczywiście bezzasadna.
Czwórka oskarżonych została skazana na karę śmierci.
Tak. Później Sąd Najwyższy utrzymał wyroki śmierci wobec Sojdy i Adasia, a Sosze, który kierował fiatem, zmieniono karę na 25 lat więzienia. Kulpińskimu, który pilnował drzwi autobusu, na 15 lat. Sąd stwierdził, że nie było innej motywacji tej zbrodni niż ta, która zasługuje na najwyższe potępienie – zemsty. Trzy niewinne osoby zginęły, bo Sojdowie chcieli się zemścić za „krzywdy”. Był to mord przemyślany i zaplanowany. Zbrodnia, której sąd nie mógł zrozumieć. Szczególnie tego, dlaczego do jej dokonania Sojda potrzebował publiczności. Przecież gdyby chciał zamordować Łukaszków i małego Miecia Kalitę, mógł znaleźć tysiące innych możliwości. A on wybrał mord w bardzo szczególnym okresie, jakim dla wszystkich jest Boże Narodzenie, i jeszcze na oczach prawie całej wsi.
Może chodziło o to, że skoro został – w swoim mniemaniu – publicznie znieważony, to taki afront też musiał być zmazany publicznie?
Możliwe. Po weselu, a jeszcze przed zbrodnią Adasiowa słyszała na rynku w Połańcu, jak ludzie mówią, że kradła wędliny. Trzeba więc było pokazać, że nikt ręki na Sojdę nie podniesie i nie będzie rodziny szkalował. Ten mord był jasnym przekazem: próbujesz zadrzeć z Sojdami, z Adasiami, to będziesz ukarany i to tak, jak ci się nie śniło. Dlatego to była zbrodnia, którą trudno z czymkolwiek porównać. Wymyka się schematom, nie tylko jeśli chodzi o polską kryminalistykę. Ona nie ma precedensu również na świecie. Nigdzie nie znalazłam sprawy, w której zamordowano by trzy osoby na oczach tak wielu świadków i czemu by towarzyszyła taka zmowa milczenia. Sąd w uzasadnieniu wyroku bardzo mocno podkreślał, że w gruncie rzeczy ta zbrodnia mogła się wydarzyć dlatego, że ludzie nie reagowali, że milczeli. W jakiś sposób wszyscy byli współsprawcami poprzez zaniechanie, poprzez brak oporu. Nie znalazła się ani jedna osoba. Gdyby to o krowę chodziło – to co innego.