Praktykę zatrudniania sędziów w resorcie skrytykował ostatnio nawet pierwszy prezes Sądu Najwyższego i chwała mu za to. Szkoda tylko, że dał temu tak dobitnie wyraz dopiero teraz



Nie ukrywałem nigdy, że kibicowałem reformom ministra Jarosława Gowina w zakresie terytorialnej organizacji sądów. Jestem przekonany, że przynajmniej kierunek był właściwy. Nie raz, nie dwa pisałem o tym i głosiłem publicznie przy różnych okazjach. Byłem też przekonany, że Trybunał Konstytucyjny nie dopatrzy się niekonstytucyjności tej reformy, i tak się też stało.
Pewne wątpliwości mam natomiast co do trafności rozwiązań objętych ostatnim orzeczeniem trybunału w odniesieniu do wewnętrznej organizacji sądów (choć może zostaną rozwiane, kiedy będę miał możliwość zapoznać się z pełnym uzasadnieniem wyroku w tej sprawie). Ciekawy jest rozkład zdań odrębnych od tego rozstrzygnięcia, ale z góry można powiedzieć, że klucz polityczny, którego chciałby ktoś użyć dla zdiagnozowania przyczyn różnic w stanowiskach poszczególnych sędziów, całkowicie w tym przypadku zawiedzie. Na szczęście. Podziały w trybunale mnie nie smucą, jeśli tylko są merytoryczne.
Nie pozbyłem się też wątpliwości co do trafności orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, w którym zdecydowano, że sędziowie oddelegowani do Ministerstwa Sprawiedliwości nie mogą orzekać w sądach. Przeciwnie, przyznam się szczerze, że gdybym nadal był sędzią konstytucyjnym, pod tamtym wyrokiem zaznaczone byłoby moje zdanie odrębne. Sędzia jest przecież od orzekania na sali sądowej, a nie od urzędolenia w ministerstwie. To przecież jawny relikt poprzedniej epoki, w której sądownictwo traktowane było jako rodzaj podporządkowanej politycznie partii administracji państwowej do zwalczania przestępczości i rozstrzygania mniej ważnych sporów cywilnych pomiędzy tzw. zwykłymi ludźmi.
Najważniejsze były wówczas służby specjalne, potem szły prokuratura i policja, a na końcu sędzia karny, który miał przyklepać decyzję podjętą właściwie gdzie indziej. Oczywiście, margines swobody był zawsze, ale tylko w sprawach, które dla władzy nie miały większego znaczenia. Kiedy taka „trefna” sprawa pojawiała w sądzie, a nie musiała być polityczna, odpowiednio dobrani przewodniczący wydziałów zawsze wiedzieli, komu ją dać. Były nieliczne wyjątki od tej zasady, ale właśnie – wyjątki. Mój krótki epizod sądzenia w sprawach karnych w sądzie powiatowym w Kielcach w pierwszej połowie lat 70. ubiegłego wieku kojarzy mi się głównie z tym, że przewodniczący wydziału już około godz. 9 oznajmiał sędziom, że właśnie wychodzi do komitetu...
Tak więc w tamtym czasie było obojętne, czy sędzia sądzi, czy siedzi w ministerstwie. I tu, i tam był takim samym urzędnikiem w machinie państwa, a w ministerstwie miał lepiej, bo mniej pracy, a wynagrodzenie wyższe niż pozostali sędziowie od harowania w sądach.
Wydawać by się mogło, że tamte czasu mamy za sobą. Okazuje się jednak, że ten dziwny proceder zatrudniania sędziów w ministerstwie trwa nadal i nikomu specjalnie nie przeszkadza, rodząc absurdy opisywane ostatnio w prasie (vide: artykuł Ewy Ivanovej w Dzienniku Gazecie Prawnej z 7 listopada br.). Nadal delegowanych jest do ministerstwa 125 sędziów, zarabiają tam znacznie więcej niż normalni urzędnicy – niektórzy sędziowie są nawet tam wiceministrami o zarobkach dużo wyższych od innych wiceministrów, a nawet samego ministra, co przecież nie ma już nic wspólnego nawet ze zdrowym rozsądkiem. Absurd może zrodzić tylko kolejny absurd.
Przyznam się szczerze, że dziwi mnie przede wszystkim to, że tego rodzaju praktyka jest tolerowana przez Krajową Radę Sądownictwa, która ma stać na straży niezawisłości sędziów. Jak może być niezawisły sędzia, który liczy na taką delegację albo obawia się jej cofnięcia?
Argument, że na to zezwolił kiedyś Trybunał Konstytucyjny, mnie nie przekonuje. Trybunał jest od badania konstytucyjności, a nie od ustalania, czy coś jest racjonalne, czy nie, czy coś jest dobre dla wymiaru sprawiedliwości, czy też nie. Sędziowie z wieloletnim stażem powinni natomiast wiedzieć, co służy wymiarowi sprawiedliwości i pozycji sędziów, a co tę pozycję osłabia. Praktykę zatrudniania sędziów w ministerstwie skrytykował ostatnio nawet pierwszy prezes Sądu Najwyższego i chwała mu za to. Szkoda tylko, że dał temu tak dobitnie wyraz dopiero teraz. To powinno być załatwione najpóźniej z chwilą wejścia w życie obecnej konstytucji, która przesądziła, że sądy i trybunały są nie tylko władzą oddzielną, ale i odrębną. Ale kto się u nas specjalnie konstytucją przejmuje. Nieraz słyszę opinię wypowiadaną przez posłów i ministrów: my robimy swoje, a od badania, czy coś jest zgodne z konstytucja, czy nie, jest Trybunał Konstytucyjny. Nie wiem tylko, czy to jedynie głupota, czy już skrajny antypaństwowy cynizm, ale wiele wskazuje na to, że jednak to drugie.
Nietrudno policzyć, że zatrudnienie wysoko kwalifikowanego urzędnika kosztuje znacznie więcej niż 20-procentowy ministerialny dodatek do sędziowskiego uposażenia, wypłacanego z kasy macierzystego sądu. Nie trzeba na dodatek płacić za takiego taniego wyrobnika składki emerytalnej. Ale jeśli korzyść ministerialnego budżetu miałaby być wartością najwyższą, choć nie sposób jej z żadnego aktu prawnego wyczytać, to już lepiej nie udawać, że budujemy państwo prawa. To po prostu prymitywny i bardzo partykularny (ministerialny) fiskalizm, na którym nikt nigdy jeszcze niczego na dłuższą metę nie wygrał, a przez który zawsze przegrywa państwo jako wspólnota obywateli.

Mój epizod sądzenia w sprawach karnych w sądzie powiatowym w Kielcach w latach 70. kojarzy mi się z tym, że przewodniczący wydziału już ok. godz. 9 oznajmiał, że wychodzi do komitetu.