Co liczy się bardziej: prawo do ochrony prywatności tego, co robimy w internecie, czy też gwarancja, że dostaniemy dokładnie taką prędkość transmisji danych, za jaką płacimy?
Pytanie brzmi mało rozsądnie, ale być może musimy sobie na nie odpowiedzieć. Tak przynajmniej przekonują przedstawiciele branży internetowej, którzy protestują przeciwko nowym obowiązkom, jakie chce na nich nałożyć Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji.
Chodzi o to, by klient był z góry poinformowany, jak szybki internet dostanie. Wydaje się, że to wymóg oczywisty, ale dostawcy internetu twierdzą, że ze względów technicznych nie da się tego zrobić. A gdyby nawet się dało, to będą zmuszeni do śledzenia całego ruchu w sieci, by wiedzieć, czy reklamacje klientów są uzasadnione.
Ministerstwo też ma swoje argumenty i też są ważkie. Chodzi w końcu o dobro klienta, który nie może być mamiony nie wiadomo jak szybkim internetem, aby w efekcie dostać taki, co ledwo sączy się przez kabel.
Kto ma rację w tym sporze?
Nie mam pojęcia i pewnie mało kto ma, bo chodzi o technologie tak zaawansowane, że przeciętny śmiertelnik nie ma prawa się w nich orientować.
Ja jednak chciałbym to wiedzieć. Zwłaszcza że rząd umożliwił mi, jak i każdemu innemu zainteresowanemu, wzięcie udziału w internetowych konsultacjach na temat rozwiązań proponowanych przez MAiC.
Żeby jednak móc racjonalnie zabrać głos, musiałbym znać podstawowe fakty. A z uzasadnienia do nowelizacji ustawy – Prawo telekomunikacyjne nie bardzo wynika, dlaczego rząd przyjął takie, a nie inne rozwiązanie.
Nie wiadomo też, dlaczego wycofał się z wcześniejszych propozycji (prędkość transmisji nie mogła być niższa niż 90 proc. deklarowanej) i co stało się, że zmienił zdanie.
Bez tej wiedzy jako obywatel jestem ślepy i głuchy. I niemy też, bo nie mogę świadomie zająć stanowiska w ramach tzw. konsultacji społecznych.