Za każdym razem, kiedy rząd tłumaczy się wdrażaniem unijnej dyrektywy, to szykuje coś, czego nikt przy zdrowych zmysłach by nie wdrożył. Dziś od rana rząd wdraża nam do uszu ustawową dawkę krajowej muzyki. Czy nam się to podoba, czy nie, 33 proc. czasu radiowego muszą wypełniać polskie piosenki.
Teraz dodatkowo 60 proc. z tego ma być grane w godzinach największej słuchalności. Oczywiście UE niczego takiego nie zdyrektywowała (Uwaga, korekta: wiem, że nie ma czasownika od słowa „dyrektywa”, ale wierzcie mi, wkrótce będzie).
Co prawda UE ma dziś dwa razy więcej obywateli niż Stany Zjednoczone, ale „rodzimej” muzyki sprzedaje trzy razy mniej niż amerykańskiej. Stąd apel KE o wsparcie lokalnych twórców. I tyle. Żadnych nakazów i wykręcania rąk DJ-om.
Nasi artyści dostali jednak superturbowsparcie. Najwyraźniej politycy uznali, że bez środków przymusu radia nie będą puszczały Golców czy Kukulskiej. Ale od czego jest państwo? – Od nakazów.
Ten nasz unikalny wkład w rozwój kultury można by rozbudować o nowe centra zysku dla ministra finansów. Stworzyć system na wzór handlu CO2, gdzie firmy, które mniej brudzą powietrze, mogą sprzedawać limity zanieczyszczenia elektrowniom czy kopalniom. Radia, które mają nadmiar polskiej muzyki w swoim repertuarze, mogłyby odsprzedawać swoje limity tym, którzy wolą światowych twórców. Giełda Nadwyżek Polskości mogłaby szybko znaleźć zastosowanie w innych produktach, które aż się proszą o regulacje. Rodzima kinematografia, czosnek czy pietruszka.