Masowe protesty, które przetaczają się przez Polskę, przestały być już walką o jedną konkretną sprawę. To bunt rozczarowanych przeciw władzy.

W różnych mediach oraz na profilach w mediach społecznościowych kilku całkiem rozsądnych osób przeczytałem dziś, że wiele polskich miast zostało sparaliżowanych, bo "trwają protesty przeciwko zakazowi aborcji". Mam wrażenie, że osoby tak twierdzące straciły rozeznanie w tym, co się dzieje. Protestują przeciwnicy zakazu aborcji, protestują rolnicy, protestują przedsiębiorcy dotknięci lockdownem, protestują taksówkarze. Często razem, ramię w ramię. Protestują wreszcie ludzie, którym jest wszystko jedno, pod jakim sztandarem będą wykrzykiwać obraźliwe dla władzy hasła. Mówiąc wprost: ludzie protestują przeciwko obozowi władzy.

Podstawowe pytanie brzmi, czy im się znudzi. Bo nie sposób zarządzać państwem - nie mówiąc już nawet o rządzeniu - jeśli na ulicach dzień w dzień pojawia się tłum ludzi. Oczywiście najbardziej prawdopodobny wariant jest taki, że się w końcu znudzi, że władza weźmie niezadowolonych na przeczekanie.