Paragraf, którym Donald Trump straszył protestujących przeciwko rasizmowi, to ten sam, po który sięgali prezydenci USA w latach 60., by zapewnić ochronę uczestnikom marszów na rzecz praw obywatelskich.
W blisko 170-letniej historii „New York Timesa” jego dziennikarze jeszcze nigdy tak masowo i ostentacyjnie nie złamali zasady bezstronności i neutralności, którą szczyci się ta redakcja: 3 czerwca dziennik opublikował na swojej stronie internetowej opinię Toma Cottona, republikańskiego senatora i czołowego sojusznika Donalda Trumpa w Kongresie, zatytułowaną „Przyślijcie oddziały” (ang. „Send In the Troops”). Cotton wzywał w niej prezydenta, aby wyekspediował federalne wojsko wszędzie tam, gdzie lokalne władze nie chcą albo nie są w stanie zdecydowanie stłumić zamieszek, które wybuchły po śmierci George’a Floyda. Rozruchy – dowodził republikański polityk – nie mają nic wspólnego ze sprzeciwianiem się rasizmowi i brutalności policji; kryminaliści wykorzystali te hasła jedynie jako pretekst do plądrowania i podpaleń. „Jedno przywróci porządek na naszych ulicach: przytłaczający pokaz siły w rozpraszaniu, zatrzymywaniu i odstraszaniu sprawców łamania prawa” – pisał Cotton.
Wielu komentatorów skrytykowało poglądy senatora jako faszystowskie i wichrzycielskie, ale największe gromy spadły na sam „New York Times” za dopuszczenie tekstu na łamy – i to ze strony członków zespołu redakcyjnego. 800 pracowników gazety podpisało się pod listem do kierownictwa gazety, który wyrażał oburzenie wobec zaakceptowania artykułu zawierającego niepotwierdzone i kłamliwe informacje oraz maskującego opinie jako fakty. Wielu dziennikarzy i redaktorów potępiło przesłanie Cottona w social mediach, wbrew firmowej polityce zakazującej im formułowania sądów o charakterze politycznym i opowiadania się po jednej ze stron sporu na forum publicznym. „Publikacja tego tekstu naraża czarny personel NYT na niebezpieczeństwo” – to zdanie, które wielokrotnie przewinęło się na profilach społecznościowych pracowników gazety.
Postulat napuszczenia wojsk na demonstrantów nie jest oficjalnym stanowiskiem mainstreamu Partii Republikańskiej (większość uważa, że to ostateczność), ale Cotton de facto przerobił na potrzeby liberalnego medium groźbę, którą wcześniej wystosował prezydent: – Jeśli miasto czy stan odmawiają podjęcia działań koniecznych do obrony życia i własności swoich mieszkańców, to szybko rozwiążę problem za nie – oświadczył Trump zaraz po tym, jak policja i Gwardia Narodowa rozpędziły pokojowe protesty z placu Lafayette’a w pobliżu Białego Domu. Cotton, absolwent prawa na Uniwersytecie Harvarda, weteran wojny w Iraku i Afganistanie, podpowiedział mu jedynie podstawę prawną: ustawę o buncie z 1807 r. (Insurrection Act of 1807), która upoważnia głowę państwa do użycia wojsk w celu zduszenia rebelii lub spisku. Wprawdzie eksperci mieli wątpliwości, czy prezydent mógłby po nią sięgnąć, by zdyscyplinować uczestników starć, to na początku czerwca amerykańskie media donosiły, że eksperci Białego Domu szykują dla swojego szefa prawniczy glejt. Dziś, kiedy temperatura wystąpień słabnie, ryzyko interwencji militarnej teoretycznie również maleje. Jednak trudno policzyć, ile razy w ciągu swojej kadencji Trump zrobił coś dokładnie odwrotnego, niż powszechnie oczekiwano. W zeszłym tygodniu zagroził zresztą na Twitterze, że z pomocą armii odbije Seattle z rąk „obrzydliwych anarchistów”, jeśli nie wezmą się za nich lokalni przywódcy (protestujący utworzyli w sercu miasta „strefę autonomiczną” po tym, jak policja dobrowolnie opuściła tam swoją siedzibę).
Jedna z naczelnych zasad prawa federalnego zakazuje wykorzystywania sił zbrojnych do przywracania porządku na terenie kraju – chyba że taką operację autoryzowałby Kongres w formie ustawy bądź w określonych okolicznościach przewiduje ją konstytucja. Innymi słowy, rząd centralny nie może mieszać wojska w sprawy dotyczące cywili i wyręczać lokalne organy ścigania w zatrzymaniach podejrzanych, przeszukaniach, przesłuchaniach itd. Tak mówi zasada posse comitatus (z łac. władza hrabstwa), sformułowana w regulacji z 1878 r., która po okresie rekonstrukcji miała oddalić groźbę militarnej interwencji w południowych stanach (dziś jest ona częścią Kodeksu Stanów Zjednoczonych – systematycznego zbioru prawa federalnego).
Jest jednak kilka wyjątkowych przypadków, w których prezydent USA może użyć wojska przeciwko swoim rodakom, wbrew posse comitatus. Większość dotyczy kryzysów związanych z poważnym zagrożeniem bezpieczeństwa narodowego, np. przemytem narkotyków, transnarodową przestępczością zorganizowaną czy nielegalnym obrotem materiałem jądrowym. Jednym z najważniejszych wyjątków jest też przywołana przez senatora Cottona ponad 200-letnia ustawa o buncie, upoważniająca głowę państwa do wysłania wojsk w celu stłumienia wewnętrznej rebelii czy aktów przemocy, które utrudniają stosowanie prawa federalnego i pozbawiają obywateli równej ochrony prawnej. Prezydent może to zrobić na prośbę gubernatora danego stanu lub legislatury bądź z własnej inicjatywy, jeśli doszedłby do wniosku, że sytuacja jest na tyle krytyczna, iż egzekwowanie prawa normalnymi kanałami stało się „niewykonalne”. W 2007 r., w odpowiedzi na ograniczone możliwości użycia sił zbrojnych do walki ze skutkami huraganu Katrina, Kongres rozszerzył uprawnienia szefa administracji w tym zakresie na katastrofy naturalne, epidemie i ataki terrorystyczne. Krytycy poprawki, głównie gubernatorzy, nazwali to skokiem na władzę, ograniczającym kompetencje stanów i wzmacniającym rolę wojska w kryzysach wewnętrznych.
Przywódcy kolonialni i stanowi dość wcześnie zdali sobie sprawę, że lokalne milicje nie zawsze będą w stanie stłumić rewolty i inne niepokoje wybuchające wewnątrz kraju. Pokazała to już rebelia Daniela Shaysa w Massachusetts z lat 1786-1787, nazwana tak od nazwiska jej przywódcy, weterana amerykańskiej wojny o niepodległość i zadłużonego farmera. Shays stanął na czele kilkutysięcznego oddziału rolników w podobnym położeniu jak on sam, który zajął sądy w sprzeciwie wobec wysokim podatkom i agresywnym praktykom windykatorów. Rewolta została ostatecznie ugaszona przez milicję sfinansowaną przez bogatych kupców z Bostonu. Młoda republika przyjęła ustawę o buncie kilka lat po wygaszeniu tzw. rebelii whiskey (Whiskey Rebellion), zbrojnej reakcji producentów trunku z Pensylwanii na wprowadzenie akcyzy na alkohol. Prezydent George Washington, za zgodą sędziego Sądu Najwyższego, skierował tam oddziały policji federalnej, aby rozprawiły się z buntownikami – co wówczas było precedensowym krokiem.
Na przestrzeni historii amerykańscy przywódcy sięgali po ustawę przeciwko rebeliantom i spiskowcom dziesiątki razy, głównie na prośbę gubernatorów. W XIX wieku powoływano się na nią, aby wykorzystać żołnierzy do rozpraw z Indianami; na początku XX w. militarnymi środkami rozwiązywano spory robotników z pracodawcami, które przerywały ciągłość produkcji i narażały przemysłowców na straty. Jak w 1914 r., gdy prezydent Wilson zgodził się oddelegować wojsko do Colorado, gdzie lokalne władze potrzebowały pomocy w zdławieniu strajku górników. Z opracowania Congressional Research Service, ośrodka badawczego Kongresu, wynika, że tylko w latach 1919–1920 siły zbrojne interweniowały 29 razy w odpowiedzi na wystąpienia robotnicze.
Od II wojny światowej szefowie administracji coraz częściej wysyłali armię do gaszenia protestów na tle rasowym i wsparcia desegregacji. W 1957 r. prezydent Dwight Eisenhower oddelegował dywizję powietrznodesantową do asystowania w procesie integracji rasowej szkoły w Little Rock w Arkansas – mimo sprzeciwu gubernatora stanu. W 1965 r. prezydent Lyndon Johnson rozmieścił wojska federalne na trasie słynnego marszu ruchu praw obywatelskich z Selmy do Montgomery w Alabamie, aby chronić ich przed policją i bojówkami. Trzy lata później na prośbę lokalnych władz w Waszyngtonie, Chicago i Baltimore nakazał żołnierzom stłumienie zamieszek rasowych w reakcji na zabójstwo Martina Luthera Kinga. Po niespokojnej dekadzie lat 60. siły zbrojnie USA sporadycznie interweniowały na terenie kraju. Ostatnią taką sytuacją były rozruchy w Los Angeles w 1992 r. w następstwie uniewinnienia czterech policjantów z drogówki, którzy brutalnie pobili Rodneya Kinga, czarnego robotnika.
Wielu ekspertów uważa, że w przypadku protestów po śmierci George’a Floyda próg wykorzystania sił zbrojnych został ustawiony znacznie wyżej. Po pierwsze, inaczej niż w 1992 r., żaden gubernator stanu, w którym ludzie wyszli na ulice, nie zamierzał wzywać Trumpa na pomoc. Po drugie, prezydent musiałby stwierdzić, że na skutek zamieszek organy ścigania i wymiar sprawiedliwości nie mogą tam funkcjonować na tyle normalnie, by zatrzymać i osądzić potencjalnych sprawców. W niektórych miastach sądy faktycznie na kilka dni zawiesiły działalność z powodu narastającej skali przemocy, podpaleń i wandalizmu. Ale czy to wystarczyłoby, żeby uznać, że egzekwowanie prawa stało się niewykonalne? „Pochopne powoływanie się na ustawę o buncie mogłoby wiązać się po fakcie z ryzykiem sporów sądowych” – podkreślili w swojej analizie Scott R. Anderson i Michel Paradis z wydziału prawa Uniwersytetu Columbii. Jak zauważyli prawnicy, paradoks jest taki, że konkretny paragraf, którym Trump straszył protestujących – dotyczący zagwarantowania równej ochrony prawnej obywateli przy pomocy wojska – to ten sam, po który sięgali John F. Kennedy i Lyndon Johnson, aby zapewnić czarnym studentom w południowych stanach wstęp na uniwersytet, gdy lokalne władze stawiały opór, albo bezpieczny przemarsz uczestników pokojowych marszów na rzecz praw obywatelskich.