Procedura nominacji I prezesa Sądu Najwyższego nadaje się idealnie na streszczenie tego, co się wydarzyło w ostatnich pięciu latach w sprawie trójpodziału władz w Polsce - pisze Piotr Mgłosiek, sędzia Sądu Rejonowego dla Wrocławia-Krzyków we Wrocławiu.
"Straż umiera, ale się nie poddaje” – taki wpis w mediach społecznościowych zamieścił 8 maja Stanisław Zabłocki, sędzia SN w stanie spoczynku, prezes kierujący w latach 2016–2020 Izbą Karną, ikona walki o niezawisłe sądownictwo. Zacytował jednego z najwierniejszych napoleońskich generałów Cambronne’a, a słowa te padły na polach pod Waterloo. 8 maja obrady rozpoczynało Zgromadzenie Ogólne Sędziów Sądu Najwyższego, a jego celem miał być wybór kandydatów na stanowisko I prezesa SN.
Formalnie ZOSSN swoją pracę zakończyło 23 maja głosowaniem nad wyborem pięciu kandydatur na to prestiżowe stanowisko. 25 maja po raz pierwszy w historii prezydent wręczył akt powołania na stanowisko I prezes SN sędzi, która nie uzyskała największej liczby głosów, ignorując tym samym wolę Zgromadzenia Ogólnego SN.
Sprawa ta nadaje się idealnie na streszczenie tego, co się wydarzyło w ostatnich niemal pięciu latach w sprawie trójpodziału władz w Polsce.
Zacząłbym to streszczenie od przedstawienia wysiłków legislacyjnych Sejmu zmierzających do takiego ukształtowania przepisów ustawy o Sądzie Najwyższym, które dawałyby grupie sędziów powołanych na swe stanowiska z rekomendacji upolitycznionej KRS pewność, iż co najmniej jedna osoba z ich grona znajdzie się wśród wyłonionych kandydatów na I prezesa SN. Następnie przeszedłbym do opisu inicjatywy prezydenta, autora regulaminu SN regulującego m.in. przebieg zgromadzenia w sposób jaskrawo sprzeczny z ustawą zasadniczą. Specjalną uwagę poświęciłbym na omówienie posunięcia polegającego na oddaniu prawa do prowadzenia obrad tego gremium osobie wskazanej arbitralnie, i znów wbrew oczywistym zapisom konstytucji, przez prezydenta.

Nie przewidzieli wszystkiego

Niemało wysiłków kosztowało władzę polityczną takie ukształtowania otoczenia prawnego, w jakim miało być prowadzenie ZOSSN, aby cel – wskazanie przez grupę tzw. nowych sędziów pozostających wciąż w mniejszości z góry upatrzonego kandydata, a raczej kandydatki – został osiągnięty. A i tak nie pomyślano o wszystkim, czego najlepszym dowodem jest fakt wielokrotnego łamania regulaminu przez prowadzących obrady najpierw Kamila Zaradkiewicza, a po jego rezygnacji Aleksandra Stępkowskiego. Nieuchwalenie porządku obrad, a już z pewnością ewidentne naruszenia obowiązujących przepisów w postaci odrzucenia wszystkich wniosków formalnych, zgłaszanych często przez arytmetyczną większość sędziów, samowolne anulowanie wyników głosowania nad składem komisji skrutacyjnej i arbitralne „ustalenie” wyników tegoż głosowania przez Kamila Zaradkiewicza czynią przebieg ZOSSN trwale wadliwym prawnie. Aleksander Stępkowski, zastępca Zaradkiewicza na niemającym jakiegokolwiek oparcia w przepisach konstytucji stanowisku wykonującego obowiązki I prezesa SN, nawet nie starał się konwalidować zaistniałego wcześniej bezprawia. Poszedł jeszcze dalej, powiększając tym samym jego rozmiar.
Mimo tych uchybień, na które zwracała uwagę większość sędziów biorących udział w zgromadzeniu, 23 maja wyłoniono pięcioro kandydatów na stanowisko I prezesa SN. Wynik głosowania jest wymowny. Większość obecnych sędziów wskazała w osób zdecydowany na prof. Włodzimierza Wróbla (50 głosów). Następna w kolejności liczby głosów była Małgorzata Manowska z poparciem o połowę mniejszym.

Czy uchwała jest niezbędna

W myśl art. 183 ust. 3 konstytucji I prezesa SN powołuje prezydent spośród kandydatów przedstawionych przez ZOSSN. Z tego krótkiego, acz jakże ważkiego zapisu, wynikają dwie arcyważne konotacje prawne. Po pierwsze, wyniki głosowania przez sędziów SN nad kandydaturami muszą być brane pod uwagę przez głowę państwa. Po wtóre, samo ich wyłonienie w drodze głosowania nie jest wystarczające do tego, by prezydent wykonał swoje konstytucyjne uprawnienie. Najwyższe prawo Rzeczpospolitej wymaga, aby kandydatury sędziów zostały mu „przedstawione przez ZOSSN”. Z ustawy o SN wynika, że zgromadzenie działa poprzez uchwały podejmowane przez biorących w jego obradach udział sędziów przy określonym kworum (art. 17 par. 1 pkt 1 i 4 oraz par. 3 ustawy o SN). A zatem uchwała podjęta przez ZOSSN po wyłonieniu kandydatów na urząd I prezesa SN o przedstawieniu ich prezydentowi jest niezbędnym ogniwem całego procesu wyłaniania sędziego, który ma pokierować najwyższą instancją sądową w kraju. Brak tego ogniwa uniemożliwia zakończenie całej procedury w zgodzie z konstytucją.
Tymczasem prowadzący obrady Aleksander Stępkowski, działając z obrazą ustawy zasadniczej, nie dopuścił do stosownego głosowania nad taką uchwałą. Stwierdził, że to on samodzielnie przedstawi prezydentowi kandydatury, co też jeszcze tego samego dnia uczynił, działając tym samym „bez żadnego trybu”. Powołał się na art. 13 par. 7 ustawy o SN i w tym przepisie upatruje podstawy prawnej dla swojego działania. Zaiste nie wiem, jak skomentować fakt, że profesor nauk prawnych nie dostrzega zasadniczej różnicy pomiędzy sformułowaniami „przewodniczący przekazuje listę kandydatów” (art. 13 par. 7 ustawy o SN) a zawartym w art. 183 ust. 3 ustawy zasadniczej wskazaniem, że prezydent powołuje IPSN „spośród kandydatów przedstawionych przez Zgromadzenie Ogólne Sędziów Sądu Najwyższego”. Przekazanie listy kandydatów jest czynnością techniczną, niemającą żadnego prawnego znaczenia, o czym świadczy chociażby to, iż w myśl art. 13 par. 7 in fine ustawy o SN Zgromadzenie Ogólne SN może wskazać inną osobę niż przewodniczący, która przekaże listę kandydatów prezydentowi.
Profesor Stępkowski po prostu udaje, że nie rozumie zapisów ustawy zasadniczej i kompromitująco dla siebie stwierdza, że ustawa o SN nie przewiduje powzięcia uchwały o przedstawieniu kandydatów, a mówi tylko o przekazaniu listy. Jak widać, hierarchia źródeł prawa jest mu obca. A przecież dla każdego prawnika – przy założeniu, że kieruje się dobrą wolą, a nie imperatywem osiągnięcia z góry założonego celu – jest jasne, że ustrojodawca wyraził przekonanie, zgodnie z którym wszyscy kandydaci na stanowisko I prezesa SN muszą cieszyć się zaufaniem większości sędziów SN, co rzecz jasna nie wyklucza rozróżnienia głosów podczas głosowań nad konkretnymi kandydatami. Chodzi bowiem o to, by prezydent dokonał wyboru spośród sędziów cieszących się zaufaniem Zgromadzenia Ogólnego Sędziów wyrażonym w uchwale, a nie mniejszościowej grupki sędziów. Pogląd ten ma mocne umocowanie w orzecznictwie. W tym duchu TK wypowiadał się na kanwie art. 194 ust. 2 konstytucji dotyczącego wyboru prezesa TK (którego treść jest zbieżna z art. 183 ust. 3 ustawy zasadniczej w odniesieniu do SN) w wyrokach z 11 sierpnia 2016 r. (sygn. K 39/16) oraz z 7 listopada 2016 r. (sygn. K 44/16).
Przeciwne rozumowanie, prezentowane podczas ZOSSN chociażby przez Małgorzatę Manowską, Adama Tomczyńskiego i Tomasza Demendeckiego, prowadziłoby do absurdalnej sytuacji, gdy kandydaci na kandydatów na stanowisko I prezesa SN w liczbie pięciu wobec minimalnego kworum 32 sędziów (art 13 par. 4 i 6 ustawy o SN), w głosowaniu decydującym otrzymaliby po jednym głosie i spośród nich prezydent dokonałby wskazania I prezesa. Mielibyśmy zatem I prezesa SN, o wyborze którego zdecydowałby w istocie jeden sędzia, który mógłby oddać głos na samego siebie. Prezydent bowiem nie tyle może, ile musi dokonać wyboru jedynie spośród przedstawionych mu kandydatów. Stąd właśnie, by zapobiec takiej (wcale nie niemożliwej) sytuacji, konieczne jest powzięcie przez Zgromadzenie Ogólne Sędziów SN uchwały o przedstawieniu kandydatów, za którą głosowałaby większość sędziów. Przegłosowanie takiej uchwały oznacza wyrażenie poparcia większości obradujących sędziów dla tych kandydatur, bez względu na indywidualne wyniki osiągnięte przez aspirujących.
I jeszcze jeden argument w kontrze do stanowiska prezentowanego przez trójkę wymienionych wyżej sędziów. W systemie prawa znana jest sytuacja niemal analogiczna. Otóż głosowania w Krajowej Radzie Sądownictwa odbywają się nad poszczególnymi kandydatami na stanowiska sędziowskie. Sam wniosek – warunkujący kompetencję prezydenta do powołania na stanowisko sędziego – ma natomiast formę uchwały KRS podejmowanej in gremio (art. 44a ustawy o KRS). A zatem w pierwszej kolejności odbywają się indywidualne głosowania nad kandydatami, a następnie uzewnętrznienie woli KRS w formie uchwały o wystąpieniu do prezydenta. Jedno nie przeczy drugiemu i go nie przekreśla.

Argument „bo nigdy”

Pojawia się w przestrzeni publicznej również dość mocno akcentowany argument, zgodnie z którym podczas poprzednich elekcji Zgromadzenie Ogólne SN nie podejmowało przedmiotowych uchwał „przedstawieniowych”. To prawda. Tyle tylko, że przy ocenie tamtych przypadków nie można abstrahować od panującego wówczas kontekstu prawnego i faktycznego.
Po pierwsze, obradujące w przeszłości ZOS SN przyjmowały większościową uchwałą regulamin, w którym precyzyjnie określano reguły wyboru kandydatów (wówczas jedynie dwóch) na stanowisko I prezesa SN. Tym samym wyłonieni kandydaci, nawet ci z najmniejszą liczbą głosów, dysponowali zawsze legitymacją pochodzącą od Zgromadzenia Ogólnego jako całości, bo to właśnie ten organ kolegialny przyjmował reguły rządzące elekcją. Aktualnie to prezydent narzuca treść regulaminu, co samo w sobie jest rozwiązaniem wybitnie kontrowersyjnym.
Po wtóre, w swej mądrości ustrojodawca przewidział większościową decyzję ZOS SN o przedstawieniu kandydatur również jako swoiste zabezpieczenie przed błędami i naruszeniami popełnionymi w czasie obrad i głosowania nad kandydatami. Działania Kamila Zaradkiewicza i Aleksandra Stępkowskiego udowodniły, jak profetyczne to było założenie. Zaznaczyć należy, iż podczas poprzednich wyborów nie było najmniejszych kontrowersji związanych ze sposobem prowadzenia obrad. Zgromadzenie Ogólne Sędziów SN jako organ konstytucyjny niewątpliwie może wyrazić sprzeciw, korzystając z uprawnienia przewidzianego w art. 183 ust. 3 konstytucji, wobec wielu naruszeń dokonywanych przez piastuna nieznanego ustawie zasadniczej stanowiska wykonującego obowiązki I prezesa SN.
Prezydent, mimo apelu, z którym zwróciło się do niego 50 sędziów SN, zdecydował się wskazać następczynię prof. Małgorzaty Gersdorf. Pytanie, czy w istocie procedura wyboru I prezesa SN została prawnie zakończona mimo braku konstytucyjnie wymaganej uchwały? Doświadczenie ostatnich lat uczy, że poza prawem istnieje dominująca wola polityczna, a jej dysponenci uważają, że ich decyzje uzdrawiają wszystkie zaistniałe wady prawne. To wywodzące się z wieków średnich przekonanie znalazło już nawet swoją egzemplifikację w odpowiednim przepisie ustawy o ustroju sądów powszechnych, w którym stwierdzono, że wręczenie nominacji sędziowskiej przez prezydenta czyni sędzią. Niestety incydent stał się regułą. Skoro można było powołać prezesa TK, którego wybór został dokonany z oczywistym naruszeniem prawa, to dlaczego nie zrobić tego w SN? A gdy rzeczywistość znów ruszy dziarsko do przodu i po kilku latach pojawią się w obrocie prawnym setki, a nawet tysiące decyzji wydanych przez wadliwie powołanego I prezesa SN, kto ośmieli się podjąć wysiłek ich zakwestionowania i odwrócenia?
Niemniej „straż” w SN wypełniła swoje zadanie. Dla tego, kto patrzy i chce widzieć, jest jasne, że procedura wyboru kandydatów na I prezesa SN nie została zakończona w sposób przewidziany w konstytucji. Sędziowie SN, którzy podpisali się pod apelem skierowanym do głowy państwa, zrobili tyle, ile mogli w aktualnej sytuacji i za to należą im się wyrazy szacunku.