Praktyka stosowania przepisów ograniczających swobodę poruszania się w czasach pandemii to kolejny dowód, że założenia państwa prawnego słabo się u nas przyjęły.
Klasycy polskiej teorii prawa administracyjnego, tacy jak Władysław Leopold Jaworski czy Marian Zimmermann, roztrząsali w swoich pracach dylemat, czy administracja ma być swobodną, twórczą działalnością w luźnych ramach ustawowych, czy też wyłącznie ścisłym stosowaniem prawa powszechnie obowiązującego. Wydawałoby się, że wraz z nastaniem ery państwa prawnego sprawa została rozstrzygnięta – ilekroć władza publiczna ingeruje w wolności i prawa jednostki, potrzebuje po temu podstawy ustawowej. Maksymalnie precyzyjnej, aby ograniczyć pole uznania administracyjnego i zapewnić jednolitość praktyki administracyjnej. Całkowicie uznania wyeliminować się nie da, bo popadlibyśmy w absurdalną kazuistykę, ale urzędnik czy policjant powinni mieć jednak ograniczone pole do samodzielnej twórczości interpretacyjnej. Przede wszystkim, ilekroć ustawodawca operuje pojęciami nieostrymi służącymi ograniczaniu wolności i praw, ich wykładnia powinna być zawężająca i ograniczona celami regulacji.
Piszę o tym oczywiście w kontekście praktyki stosowania przepisów rozporządzenia Rady Ministrów z 31 marca 2020 r. w sprawie ustanowienia określonych ograniczeń, nakazów i zakazów w związku z wystąpieniem stanu epidemii (Dz.U. z 2020 r. poz. 566). Znajdziemy tam słynną już klauzulę ograniczającą naszą możliwość przemieszczenia się poza przypadkami „zaspokajania niezbędnych potrzeb związanych z bieżącymi sprawami życia codziennego”. Zakazuje się m.in. korzystania z pełniących funkcje publiczne i pokrytych roślinnością terenów zieleni, w szczególności: parków, zieleńców, promenad, bulwarów, ogrodów botanicznych, zoologicznych, jordanowskich i zabytkowych, a także plaż plaż (zakaz ten ma być złagodzony rozporządzeniem – w chwili zamykania tego numeru w konsultacjach). Pomińmy kwestię konstytucyjności wprowadzenia tego typu obostrzeń poza stanem nadzwyczajnym. Skupmy się na treści samych zakazów wprowadzonych rozporządzeniem.
Wystarczyło kilka dni stosowania nowych przepisów, żeby w całej okazałości ujawniły się stare patologie polskiej administracji porządkowej – biurokratyczny legalizm i skłonność do prawa powielaczowego. Pierwszy polega na interpretacji przepisów w sposób możliwie najbardziej rygorystyczny, ale przede wszystkim bez uwzględnienia celu regulacji. Każdy, kto dostał kiedyś mandat za przechodzenie na czerwonym świetle przez kompletnie pustą ulicę, wie już, o co chodzi. To specyfika polskiego bezrefleksyjnego rygoryzmu, szczególnie irytująca, gdy państwo jednocześnie nie radzi sobie ze ściganiem przestępstw i innych naruszeń prawa powodujących realne szkody. Dziś obserwujemy prawdziwe apogeum biurokratycznego legalizmu w postaci funkcjonariuszy Policji strzegących wejścia do parku niczym skarbca banku centralnego czy polujących na rowerzystów oraz biegaczy.
Jeżeli celem regulacji, w co chciałbym wierzyć, miało być ograniczanie rozprzestrzeniania się koronawirusa, to ten cel w praktyce jest realizowany ze szkodliwym naddatkiem. Nie da się bowiem uzasadnić, że jazda na rowerze, bieganie czy spacer – przy zachowaniu reguł social distancing – przyczynia się do zwiększenia liczby zachorowań. Są to natomiast dla wielu ludzi kluczowe czynniki zachowania równowagi psychofizycznej w czasie, kiedy wielu z nas zmaga się z niepewnością czy strachem co do przyszłości. Karanie jest w tej sytuacji wyłącznie manifestacją twardej ręki władzy pod płaszczykiem walki z epidemią.
Biurokratyczny legalizm i rygoryzm to też przyznanie się przez państwo do porażki w budowaniu zaufania obywateli do władzy i powrót do figury państwa jako surowego i kontrolującego ojca. Oczywiście, w tym szczególnym czasie istnieje potrzeba sięgnięcia również po takie środki, ale powinny one być proporcjonalne do celu oraz zrównoważone wskazówkami i poradami, których egzekwowanie pozostawimy samym obywatelom. Paternalizm władzy nie daje nawet szansy, żebyśmy zbudowali oddolnie takie mechanizmy obywatelskiej samokontroli.
Lepszym rozwiązaniem byłoby oddanie kompetencji do regulowania kwestii przemieszczania się władzom lokalnym, które mogłyby – znając lokalne uwarunkowania – ograniczyć ryzyko powstawania dużych skupisk ludzi, a jednocześnie nie pozbawiać mieszkańców jedynej możliwości kontaktu z naturą czy dbałości o kondycję fizyczną i psychiczną. Rząd miałby więcej czasu i zasobów na rozwiązywanie całej masy innych problemów, które wywołała epidemia. Policja mogłaby natomiast więcej uwagi poświęcić np. ściganiu stwarzających ogromne zagrożenie piratów drogowych, którzy korzystając z opustoszałych ulic, urządzają dziś w polskich miastach wyścigi.
Prawo powielaczowe, czyli PRL-owski model krępowania wolności obywateli rozmaitymi przepisami wewnętrznymi produkowanymi masowo przez administrację, wraca dziś w odświeżonej formule. Obok okólników, wytycznych i instrukcji, które pokazują, co można, pojawiły się powerpointowe slajdy na konferencjach prasowych, formularze Q&A na stronach KPRM oraz „oficjalne” wykładnie dawane przez rzeczników prasowych Policji. To ich „radosna twórczość” interpretacyjna staje się dziś nowym źródłem prawa powszechnie obowiązującego.