Polityka utajniania informacji o stanie państwa być może jest korzystna na krótszą metę dla rządzących, ale na dłuższą - szkodliwa dla państwa. Gdy więc premier Mateusz Morawiecki przyznaje, że ograniczono prawo do informacji publicznej z powodu walki z koronawirusem, to nie mam jakichkolwiek wątpliwości, że zrobiono źle.

Ile testów na obecność koronawirusa jest codziennie wykonywanych? Ilu pracowników ochrony zdrowia jest zakażonych? Kiedy państwo zaczęło się przygotowywać do epidemii? Ile pieniędzy wydano na przylot do Polski największego samolotu na świecie i czy podobnego efektu nie dałoby się osiągnąć taniej?

Na część z tych pytań znamy odpowiedź. Na część - nie.

Niestety nie można wykluczyć sytuacji, że już niebawem odpowiedzi na wszystkie niewygodne dla rządzących pytania będą utajnione, a dziennikarze oraz dociekliwi obywatele będą bezradni. Ale po kolei...

Tydzień temu na łamach DGP napisałem, że kończy się w Polsce jawność, a rządzący tłumaczą to potrzebą walki z koronawirusem.

Pisząc w sposób bardziej skomplikowany, prawnym językiem: w ustawie nazywanej tarczą antykryzysową znajduje się art. 15zzs ust. 1. Zgodnie z nim w okresie stanu zagrożenia epidemicznego lub stanu epidemii ogłoszonego z powodu COVID-19 bieg terminów procesowych i sądowych w postępowaniach sądowych, w tym sądowo-administracyjnych, a także innych postępowaniach prowadzonych na podstawie ustaw (takich jak ustawa o dostępie do informacji publicznej) nie rozpoczyna się, a rozpoczęty ulega zawieszeniu na ten okres. Co więcej, przepisów o bezczynności organów administracji publicznej, zgodnie z art. 15 ust. 10 pkt 1, nie stosuje się.

Pisząc najprościej, jak się da: urzędnicy polskiego państwa nie muszą już odpowiadać na wnioski o udostępnienie informacji publicznej, w tym na pytania zadawane przez dziennikarzy. A obywatel (w tym dziennikarz) został pozbawiony możliwości wyegzekwowania odpowiedzi na drodze sądowej, gdyż nie stosuje się w czasie epidemii przepisów o bezczynności organów administracji publicznej.

Politycy, którzy zagłosowali za ustawą, zapomnieli, że prawo do uzyskiwania informacji o działalności państwowych organów wynika wprost z konstytucji. A ustawa je jedynie dookreśla. Chociaż słowo "zapomnieli" jest niewłaściwe. Prawda jest taka, że wielu parlamentarzystów, głosując nad tarczą antykryzysową, nie miało pojęcia, że jednocześnie ograniczają dostęp do informacji publicznej. Trzech posłów Prawa i Sprawiedliwości, których o tę kwestię spytałem, przyznało, że nie wiedzieli, iż przegłosowali takie rozwiązanie. Jest to o tyle zrozumiałe, gdyż w uzasadnieniu do ogromnego projektu ustawie nie poświęcono temu zagadnieniu ani jednego słowa. Wiele wskazuje na wrzutkę dokonaną przez kogoś, komu zależało na tym, aby to rozwiązanie przeszło niezauważone. I tak też się stało.

Dziś zadałem pytanie premierowi Mateuszowi Morawieckiemu, po co takie ograniczenie. Premier podczas konferencji prasowej odpowiedział, że urzędnicy muszą teraz skupić się na walce z koronawirusem i ta walka ma priorytet. Czyli użył argumentu "bo koronawirus". Oczywiście - o czym premier nie wspomniał, bo być może nie wie - w większości urzędów są wyznaczone osoby do odpowiadania na pytania dziennikarzy i obywateli. I nie walczą one na co dzień z koronawirusem.

Trudno nie zgodzić się ze stanowiskiem Watchdog Polska (to organizacja walcząca o jawność w życiu publicznym; wykorzystuje w tym celu ustawę o dostępie do informacji publicznej), wyrażonym po wypowiedzi premiera, że demokracja wymaga jawności, a jeśli politycy mówią, że nie ma potrzeby jawności, to znaczy, że nie chcą demokracji.

Założenie rządzących, że ukrywanie informacji przed obywatelami, pomoże w walce z koronawirusem, wydaje mi się brawurowe. Jest wręcz odwrotnie. Rzetelne odpowiadanie na obawy obywateli, choćby nieuzasadnione, buduje zaufanie do państwa oraz zmniejsza panikę.

I oczywiście ktoś może powiedzieć, że nic strasznego się nie stało, że społecznie ważne informacje są nadal przekazywane obywatelom. Ale gdy coś pójdzie nie po myśli rządzących, skąd pewność, że będą one nadal przekazywane? Modelowym przykładem jest tu Polska Fundacja Narodowa, której działalność budzi ogromne kontrowersje. Powoływano ją z pompą, każdy polityk chętnie o niej mówił. A później gdyby nie przepisy o dostępie do informacji publicznej - nie wiedzielibyśmy o jej żałosnej działalności niemal nic.

Skąd pewność, że po ograniczeniu trudności o charakterze zdrowotnym, władza nie powie, że dostęp do informacji publicznej nadal będzie zawieszony, bo trzeba będzie walczyć ze skutkami gospodarczymi epidemii? I wreszcie: skąd pewność, że brak jawności nie rozzuchwali niektórych osób na publicznych stanowiskach, które stwierdzą, że uda im się schować w cieniu? Albo nie zachęci niektórych do nicnierobienia, skoro i tak nie wyjdzie to na jaw?

Wielu członków rządu powtarzało wielokrotnie – gdy wprowadzano nowe rodzaje przestępstw, zapowiadano większą aktywność prokuratury - że „uczciwi nie mają się czego bać”. Zatem, panie premierze, pan się nie boi, że obywatele będą patrzyli panu na ręce.