Powoływanie się na artykuły, paragrafy i ustępy w sporze o wymiar sprawiedliwości stało się bezcelowe.
Już wiele miesięcy temu zabrnęliśmy w ślepy zaułek. Nie mamy pomysłu, jak z niego wyjść, bo jeden chce iść w lewo, drugi w prawo. Trzeci chce przeskoczyć przez mur, a czwarty z kolei najchętniej by zawrócił. Jednocześnie wszyscy analizują niedoskonałą mapę i wyklinają administratora drogi, że w ślepym zaułku nie postawił rozjaśniających sytuację znaków. A nie postawił ich przecież nawet nie z oszczędności, lecz dlatego, że nie sądził, iż ktokolwiek w ten zaułek wejdzie.
Politycy, prawnicy, zainteresowani obywatele codziennie rozmawiają o prawie. Dyskutujemy o tym, czy uchwała Sądu Najwyższego była mądra czy niemądra. Zastanawiamy się, czy Trybunał Konstytucyjny powinien angażować się w spór ze swej natury polityczny czy też nie powinien, skoro tak naprawdę nie chodzi tu o interpretację konstytucyjnych norm. Jedni krzyczą na drugich, że jest przecież art. 178. Inni odkrzykują, że tu art. 178 nie ma nic do rzeczy, bo istotny jest par. 4 w art. 18 innej ustawy. Węzeł gordyjski. Przekonani przekonują przekonanych, tyle że do innej racji. A węzeł się jedynie zaciska.
Powoływanie się na artykuły, paragrafy i ustępy w sporze o wymiar sprawiedliwości stało się bezcelowe. Ustawodawca nie przewidział skutecznego leku na chorobę, która trawi Polskę, czyli chęci zagarnięcia całej władzy. Zresztą to nic złego, że nie przewidział. Gdy dotykamy zagadnień o ustrojowym podłożu, normy prawne ze swej natury powinny być abstrakcyjne i możliwie najbardziej uniwersalne. To nie prawo upadłościowe, gdzie warto opisać postępowanie krok po kroku. Gdybyśmy chcieli wszystko skonkretyzować, sama konstytucja musiałaby liczyć najskromniej ze 2 tys. artykułów. A przecież nie od dziś wiadomo, że ius est ars boni et aequi – prawo jest sztuką czynienia tego, co dobre i słuszne. Kłopot w tym, że różne strony sporu różnie postrzegają to, co jest dobre i słuszne.
W ostatnich tygodniach wiele kontrowersji wywołała uchwała trzech połączonych izb Sądu Najwyższego z 23 stycznia 2020 r. (sygn. akt BSA I-4110-1/20). W swoim zamyśle zmierza do uporządkowania sytuacji, nie będąc jednocześnie „bombą atomową” dla polskiego sądownictwa, gdyż przyjęto w niej, że orzeczenia wydane przez sędziów sądów powszechnych, którzy zostali powołani przy udziale „nowej” Krajowej Rady Sądownictwa, pozostaną w mocy. I choć to bardzo solidne orzeczenie, gruntownie umotywowane, to trzeba dostrzec, iż przepisów do takiego rozstrzygnięcia sędziom SN zabrakło. Sąd Najwyższy de facto stał się prawotwórcą. Żadna z obowiązujących w polskim prawie regulacji nie pozwala przecież na zróżnicowanie standardów oceny niezawisłości sędziego w zależności od tego, czy jest on sędzią sądu powszechnego czy też Sądu Najwyższego. W uchwale SN w praktyce tworzy nową bezwzględną przyczynę odwoławczą, której nie stworzył i nawet nie przewidział ustawodawca. I dla jasności: nie twierdzę, że to złe w obecnej sytuacji. Po prostu zwracam uwagę, że SN daleko wykroczył poza to, co wynika z przepisów. Trudno tu nawet mówić o wykładni rozszerzającej; to po prostu prawotwórstwo.
Tym lepiej widoczne, że SN postanowił uzależnić skutki wynikające ze stosowania uchwały od tego, kiedy zapadło orzeczenie sądu powszechnego – przed uchwałą czy po niej. A mówimy przecież o przepisach jednakowo brzmiących i przed dniem wydania uchwały, i po nim. Skutki zatem powinny być takie same. A nie są. Sąd Najwyższy w uzasadnieniu przywołuje argumenty natury celowościowej. I jakkolwiek je rozumiem, to dowodzą one jedynie tego, że litera prawa przestała być kluczowa, a jej analiza i tak ostatecznie sprowadza się do tego, że trzeba ją zinterpretować w sposób wygodny dla praktyki stosowania prawa.
Z drugiej strony mamy rządzących, którzy niczym nakręcone katarynki krzyczą: Trybunał Konstytucyjny, Trybunał Konstytucyjny! Tymczasem trybunał już od dawna nie zajmuje się rozpoznawaniem konstytucyjnych dylematów. Większość czasu poświęca rozwiązywaniu dylematów władzy. Przy czym wiele wskazuje na to, że odpowiedzi pisane są znacznie wcześniej, niż powinny. Świetnie dostrzegła to kilka dni temu na łamach DGP moja redakcyjna koleżanka Małgorzata Kryszkiewicz („TK nie orzekł w sprawie wyłączania nowych sędziów”, DGP z 20 lutego 2020 r.). „Zaledwie 30 minut trwała wczorajsza rozprawa przed Trybunałem Konstytucyjnym, który pochylał się nad przepisami pozwalającymi domagać się wyłączenia sędziego z tego powodu, że został on wskazany przez obecną Krajową Radę Sądownictwa. Mimo że wszyscy uczestnicy postępowania zgodnie podkreślali, jak istotne znaczenie dla całego ustroju będzie mieć wyrok TK, skład orzekający nie był zbyt dociekliwy. Tylko jeden sędzia sformułował zaledwie jedno pytanie” – napisała. Skończyło się na wskazaniu, że ogłoszenie orzeczenia nastąpi 4 marca 2020 r. Nie jest to standard, do którego wnikliwi obserwatorzy prac trybunału są przyzwyczajeni. To znaczy prac trybunału jeszcze przed tym, jak TK dotknęła gangrena „dobrej zmiany”. Warto bowiem zwrócić uwagę, czego dotyczy sprawa zawisła przed TK. To pytanie prawne autorstwa zasiadającej w Izbie Dyscyplinarnej SN Małgorzaty Bednarek. Trybunał w związku z nim analizował przepisy kodeksu postępowania karnego mówiące o wyłączeniu sędziego. W praktyce chodzi o unicestwienie skutków prawnych wywoływanych przez uchwałę połączonych trzech izb SN.
Trybunał już kilka tygodni temu wydał przecież postanowienie wstrzymujące uchwałę – w związku z rzekomym sporem pomiędzy prezydentem i Sejmem a SN. Oczywiście żadnego sporu nie ma. Ale skoro rządzącym by się taki w celu zablokowania uchwały przydał, dlaczego by nie pomóc osobom, z którymi się spożywa posiłki?
Legaliści obecnie mają fatalne życie. Nie sposób wyjaśnić mniej biegłym w prawie, że trzeba coś zrobić, bo tak wynika z przepisów ustawy. Skoro bowiem na samej górze bardziej od przepisów liczą się potrzeby, dlaczego ci malutcy mieliby nie patrzeć przez pryzmat swoich oczekiwań, lecz wczytywać się w surową literę prawa?
I tu znów pragnę podkreślić: nie ma nic złego w tym, że profesjonaliści potrafią prawo dopasować do życia, a nie życie do prawa. Bądź co bądź, nie chodzi o stworzenie sztywnego gorsetu, który wszystkim utrudnia życie. Kłopot w tym, że mamy wielu krawców, którzy wykrawają sobie materiał. Każdy ma inną wizję. A efekt jest coraz bardziej opłakany.