Powiedzieć, że się dzieje wokół wymiaru sprawiedliwości, to jak nic nie powiedzieć. Dziennikarze przebierają dziś w tematach jak w ulęgałkach, odrzucając te, które kilka miesięcy temu byłyby newsami na pierwsze strony gazet i czołówki telewizyjnych dzienników. To, co łączy informacje z ostatnich dni, to fakt, że w większości stawiają one rządzących w defensywie. I że sprawcą kolejnych zamieszań jest minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro.
Raptem kilka dni temu nominat Ziobry, sędzia Maciej Nawacki, sprawujący funkcję prezesa Sądu Rejonowego w Olsztynie, podarł na oczach całej Polski projekty uchwał przedłożone przez podległych mu sędziów. Myślał, że będzie niczym Nancy Pelosi (amerykańska polityk, spikerka Izby Reprezentantów, która publicznie zniszczyła kopię przemówienia Donalda Trumpa). Został jednak prześmiewczo ochrzczony Doktorem Dre (to z kolei amerykański raper). Sędzia, który powszechnie jest uważany za zaufanego Zbigniewa Ziobry, dał swoim oponentom paliwo na kilka miesięcy. Obrazek, który zrozumie każdy. Mamy oto sędziego, który gdy się z czymś nie zgadza, po prostu to niszczy. Lekceważy ludzi, którzy przyszli do niego ze sprawą. Jak mogą mieć pewność, że nie podrze czyjegoś pozwu, gdy będzie niekorzystny dla pana sędziego lub jego pryncypałów?
Maciej Nawacki jest również członkiem „nowej” Krajowej Rady Sądownictwa, która od początku budzi liczne kontrowersje. Najwięcej wątpliwości wywołuje sposób powołania jej członków. Listy poparcia kandydatów do KRS są bowiem wciąż utajnione. Zdaniem wielu lista poparcia dla sędziego Nawackiego to zaś przypadek szczególny, bo może nie zawierać wymaganej liczby 25 podpisów. Zresztą sam zainteresowany podsycał te plotki, mówiąc w rozmowie z TVN24, że większość osób, które poparły jego kandydaturę do rady, się ujawniło. Po czym stwierdził, że ujawniło się osiem osób. To by oznaczało maksymalnie 15 podpisów. Ale dajmy temu spokój, może to po prostu trudności natury matematycznej.
Istotne jest to, że Prawo i Sprawiedliwość z niszowego tematu stworzyło problem politycznie gargantuiczny. Najpierw nie wykonano w tej sprawie wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego, a teraz nie realizuje się kolejnego orzeczenia wojewódzkiego sądu administracyjnego. O co walczy PiS? Tak naprawdę nie wiadomo. Niektórzy twierdzą, że listy poparcia są niepełne. Ale przecież zebranie kilkudziesięciu podpisów wśród przyjaznych sobie sędziów na pewno nie było kłopotem dla władzy. Znam takich, którzy przekonują, że rządzący potrzebują czasu na sfałszowanie list. Nie żartujmy jednak – gdyby ktoś naprawdę chciał to zrobić, to dałby radę w parę godzin.
Odpowiedź prawdopodobnie jest banalna: chodzi o pokazanie, kto tu rządzi. „Wy nam mówicie, że mamy pokazać listy, to my wam nie pokażemy” – myślą w PiS. A precyzyjniej, myślą tak w Solidarnej Polsce Zbigniewa Ziobry. Politycy partii Kaczyńskiego nie chcą sprawiać wrażenia, że obóz rządowy jest w tej sprawie podzielony, zatem cicho przytakują, że list z jakiegoś powodu – choćby najbardziej kuriozalnego – pokazać nie można.
Wiele wskazuje na to, że ten beton w PiS jednak kruszeje. Marszałek Sejmu Elżbieta Witek zapowiedziała już, że niebawem listy zostaną opublikowane. Mam teorię spiskową, że chodzi o zrzucenie z sań pana sędziego Nawackiego, który stał się dla władzy obciążeniem. Jego wyczyny zobaczyło już grubo ponad 10 mln ludzi (darcie projektów uchwał pokazywała większość telewizji i niemal wszystkie internetowe portale informacyjne). A jako że twarzy pana sędziego wiele osób nie kojarzy, to często jest podpisywany jako „sędzia PiS”, „sędzia Ziobry” itp.
Po udostępnieniu list okaże się najprawdopodobniej, że niby wszystko jest legalnie, ale lista poparcia pana sędziego będzie najmniej legalna wśród legalnych (np. ze względu na to, że sam siebie poparł jako kandydata do KRS, a kilka osób, których podpisy ponoć są na liście, wycofało swoje podpisy jeszcze przed głosowaniem w Sejmie). Zapewne publikacja będzie miała na celu również wymierzenie prztyczka w nos Zbigniewa Ziobry, który twierdzi, że list z podpisami absolutnie ujawnić nie można.
Ostatnio tych prztyczków wymierzanych przez Jarosława Kaczyńskiego i jego „zakon” jest coraz więcej. W zeszłym tygodniu swoją konwencję zrobiła Solidarna Polska. Kaczyński – mimo zaproszenia – na nią nie przyszedł, przekazał jedynie list. Co ciekawsze, w rządowych mediach imprezie Zbigniewa Ziobry poświęcono zaskakująco mało czasu. Na żywo przemówienia polityków Solidarnej Polski pokazywał TVN, nie TVP. W mediach publicznych całe wydarzenie przyćmiła demonstracja klubów „Gazety Polskiej” w sprawie potrzeby reformowania wymiaru sprawiedliwości.
Coraz głośniej mówi się, że Kaczyński poszturchuje Ziobrę, by minister sprawiedliwości nie wzmocnił się politycznie. Hierarchia jest jasna: najpierw Kaczyński i PiS, a dopiero potem inni. Zbigniew Ziobro gra zaś na siebie. Sprywatyzował zyski z budzących kontrowersje i w Polsce, i w Unii Europejskiej zmian w sądownictwie (de facto sprowadzające się do wymiany kadr i dyscyplinowania nieprzychylnych sędziów). To właśnie on jest twarzą walki z „układem” w wymiarze sprawiedliwości w oczach zwolenników głębokich reform. Ale straty wynikające z rozprawy z sędziami, która może nie podobać się umiarkowanym wyborcom Zjednoczonej Prawicy, Ziobro uspołecznia. Obciążają one cały prawicowy obóz. Gdy ktoś chwali reformę, najczęściej mówi, że to efekt wysiłków ministra sprawiedliwości i jego ekipy. Ale gdy ktoś ją gani, słyszymy, że to wina Kaczyńskiego, bo „pozwala Ziobrze na zbyt wiele”. Fakt, że w konflikcie na linii PiS – Sąd Najwyższy rację temu drugiemu przyznaje ponad połowa obywateli, a rządowi 22 proc. (dane za United Surveys dla DGP i RMF FM, sondaż przeprowadzony 6–7 grudnia 2019 r.), to dla władzy jeszcze nic strasznego. Kłopotliwe może być to, że aż 20 proc. wyborców partii Kaczyńskiego przyznaje rację SN. To też elektorat, który może nie zagłosować na Andrzeja Dudę w wyborach prezydenckich. Jarosław Kaczyński doskonale o tym wie, zatem musi zacząć tworzyć przeciwwagę dla radykalnego kursu Zbigniewa Ziobry.
Wreszcie nie można zapominać, że dziś weszła w życie ustawa walentynkowa, nazywana przez niektórych kagańcową (lub represyjną, dyscyplinującą), a w świetle prawa będąca tylko i aż nowelizacją kilku ustaw sądowych. Przepisy te na łamach DGP omawialiśmy wielokrotnie, więc nie warto tego powtarzać. Natomiast należy podkreślić, że większość regulacji służy nie osiągnięciu politycznych celów, lecz dokopaniu „tym złym sędziom”. Dokopywać będą oczywiście całkowicie niezależni od władzy rzecznicy dyscyplinarni sędziów sądów powszechnych, którzy zdaniem rządzących jako jedni z nielicznych sędziów właściwie wykonują swoje obowiązki. Co więcej, karać dyscyplinarnie będzie można sędziów sięgających po prostu do orzecznictwa Trybunału Sprawiedliwości UE. Od dawna jest to traktowane przez rządzących jak zdrada narodowa, bo nie powinni nam mówić w obcych językach, co mamy robić.
Oczywiście wcześniej czy później sprawą na poważnie zajmie się TSUE. To jedyna instytucja, która może sprawić, że PiS się cofnie, co pokazał już przypadek ustawy o Sądzie Najwyższym, potulnie zmienionej po warknięciu Luksemburga. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że sędziowie trybunału podejdą do ustawy walentynkowej z należną jej – z racji daty wejścia w życie – miłością i uwielbieniem, bo, mówiąc delikatnie, jest bardzo zła. Nie rozwiązuje realnych kłopotów, a jedynie tworzy nowe. Nie dotyka nawet tego, czemu miała służyć, czyli poprawienia stanu sądownictwa w Polsce. A ten bynajmniej nie jest dobry.
Przepisy, jawiące się jako prywatna wendetta ministra sprawiedliwości na sędziach, będzie trzeba w pewnym momencie wycofać. Władza będzie musiała ugiąć karku. Pytanie brzmi, czy Zbigniewowi Ziobrze znów uda się uspołecznić straty.