Skromny sędzia rejonowy z Olsztyna rozbił w zeszłym tygodniu bank. Po tym, jak wezwał Kancelarię Sejmu do udostępnienia utajnionych list poparcia do Krajowej Rady Sądownictwa, znalazł się na ustach wszystkich. Jedni wynosili go na piedestał, drudzy wieszali na nim psy. Tymczasem sędzia Paweł Juszczyszyn po prostu zrobił to, co do niego należało – podjął decyzję procesową.
Magazyn DGP 29.11.19 / Dziennik Gazeta Prawna
Na jego miejscu mógł się znaleźć każdy inny sędzia. Mamy ich w Polsce około 10 tys. I pewnie każdy, kto zdecydowałby się na podobny krok, z dnia na dzień stałby się medialną gwiazdą. Na pierwszy rzut oka to nie dziwi. Sędzia rzucił przecież wyzwanie rządzącym, a tym samym wiele ryzykował. Nie chodzi tylko o to, że minister sprawiedliwości odwołał go z delegacji. To może się okazać najmniej uciążliwą dla sędziego konsekwencją.
Medialne zainteresowanie może jednak wynikać z innych, głębszych przyczyn. Niewykluczone, że mamy jako społeczeństwo nadal problem z czymś, co w bardziej dojrzałych systemach demokratycznych jest oczywistą oczywistością: z zaakceptowaniem sędziowskiej niezawisłości. Nie do końca uświadamiamy sobie, że każda osoba z tej dziesięciotysięcznej armii jest przedstawicielem jednej z trzech władz. Ta ma zaś sporo narzędzi, żeby wpływać na naszą rzeczywistość. Także ustrojową.
Sędzia Paweł Juszczyszyn do ostatniego poniedziałku był osobą praktycznie anonimową, przynajmniej dla mediów mainstreamowych. W olsztyńskim środowisku jest jednak znany. Nie boi się publicznie mówić (np. na zgromadzeniach sędziów), co sądzi na temat tego, co rządzący wyprawiają z sądami. Macierzystym miejscem pracy sędziego Juszczyszyna jest Sąd Rejonowy w Olsztynie. To właśnie tam wróci, gdy dokończy sprawy powierzone mu na delegacji. I można przypuszczać, że nie będzie miał łatwego życia. Mało kto pamięta, że na czele olsztyńskiego sądu rejonowego sądu stoi nie kto inny, jak Maciej Nawacki, jeden z członków obecnej Krajowej Rady Sądownictwa. Ten sam, dla którego poparcie wycofało kilkoro sędziów, gdy startował w konkursie do KRS. Ten sam, który oświadczył, że sam sobie takiego poparcia udzielił. „Byłoby dziwne, gdybym tego nie zrobił” – stwierdził bez żenady.
Można więc przypuszczać, że sędzia Nawacki – delikatnie mówiąc – zachwycony decyzją sędziego Juszczyszyna nie jest. Już zresztą krążą pogłoski, że prezes olsztyńskiego sądu rejonowego głowi się, jakie ruchy wykonać, żeby sędzia Juszczyszyn jednak nie mógł dokończyć spraw powierzonych mu w ramach delegacji. Mimo że przepisy takiej możliwości nie przewidują. Ale to w końcu Nawackiemu, jak nikomu innemu, zależy na tym, aby listy poparcia pozostały tajne. W przeciwnym razie dostaniemy pewny dowód na to, że nie miał wystarczającego poparcia dla swojej kandydatury, a i tak został wybrany do KRS przez polityków.
To też nie jest pierwszy raz, gdy sędzia Juszczyszyn podejmuje działania, które są nie na rękę prezesowi Nawackiemu. Niemal dokładnie rok temu na łamach DGP opisaliśmy nieprawidłowości związane z działaniem systemu losowego przydziału spraw, do jakich doszło w Sądzie Rejonowym w Olsztynie. Maciej Nawacki oraz jego zastępca Krzysztof Krygielski bez żadnego trybu wyłączyli się z udziału w losowaniu problematycznej sprawy, której żaden z olsztyńskich sędziów rejonowych nie chciał sądzić. Postępowanie dotyczyło 17 miejscowych policjantów oskarżonych o tortury. Postawiono im aż 72 zarzuty. Sprawa była nie tylko obszerna, lecz także trudna ze względów towarzyskich. Sędziowie wiele razy współpracowali bowiem z oskarżonymi, wśród ich znajomych są również członkowie rodzin policjantów. W konsekwencji aż 23 tamtejszych sędziów, a więc ponad jedna trzecia obsady olsztyńskiej jednostki, złożyło wnioski o wyłączenie z procesu. Sprawa trafia w końcu do sędziego Juszczyszyna. On również wniósł o przekazanie jej komuś innemu. Od 15 lat bowiem orzeka w wydziale cywilnym i nie ma do czynienia z postępowaniami karnymi.
Co najważniejsze, sędzia w swoich wnioskach nie bał się napisać o nieprawidłowościach, do których jego zdaniem doszło przy kolejnych losowaniach sprawy. Najcięższym zarzutem było niezgodne z prawem pominięcie prezesa oraz wiceprezesa. Miało się to stać na polecenie służbowe, które Nawacki wydał zastępcy kierownika sekretariatu II wydziału karnego SR w Olsztynie. Urzędniczka potwierdziła to w sporządzonej na piśmie notatce, która została dołączona do akt sprawy. Ostatecznie sprawa nieprawidłowości przy wyznaczaniu składu orzekającego dotarła do Sądu Najwyższego. A ten przyznał, że zgłaszane wątpliwości są uzasadnione i zabrał sprawę olsztyńskiemu sądowi rejonowemu.
Trudno wobec tego się dziwić, że sędzia Juszczyszyn podjął w zeszłym tygodniu taką, a nie inną decyzję. Gdyby postąpił inaczej, sprzeniewierzyłby się wartościom, na straży których ślubował stać. Szacunek dla niego jest tym większy, gdy weźmiemy pod uwagę warunki, w jakich przyjdzie mu zapewne pracować po powrocie do macierzystego sądu. Prezesi mogą bowiem uprzykrzać sędziom życie na wiele sposobów. Nie wspominając o dyscyplinarce, którą już zapewne pisze w zaciszu gabinetu sędziowski rzecznik dyscyplinarny Piotr Schab.
Nie umniejszając znaczenia postawy sędziego Juszczyszyna, nie należy zapomnieć także o innych sędziach. Wielu z nich w trakcie swojej kariery zawodowej stanęło przed decyzjami, które mogły ich wiele kosztować. Warto przypomnieć choćby Jacka Ignaczewskiego, także olsztyńskiego sędziego. Kilka lat temu w środowisku sędziowskim było o nim głośno, gdy odmówił orzekania w sprawie przyznanej mu z referatu chorego kolegi i z której aktami nie miał szansy się zapoznać. Jak sam mówił – zrobił to w imię zasad. „Chciałem zmusić kogoś do myślenia, zwrócić uwagę przełożonych na to, że praca w sądach jest źle zorganizowana, że nie jesteśmy traktowani jak niezawiśli sędziowie, a jak urzędnicy, którzy mają bezmyślnie wykonywać polecenia służbowe prezesa” – tłumaczył na łamach DGP sędzia Ignaczewski. Mimo to za swoją decyzję został dyscyplinarnie ukarany upomnieniem.
Sądownictwo dyscyplinarne działało wtedy na zupełnie innych zasadach niż obecnie. Nikomu nawet się nie śniło, że za kilka lat to minister sprawiedliwości umebluje je według własnego widzimisię, obsadzając swoimi ludźmi wszystkie stanowiska – od rzecznika dyscyplinarnego, po skład Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. A mimo to sędzia Ignaczewski usłyszał zarzuty od rzecznika dyscyplinarnego – wskazanego nie przez ministra, lecz KRS wybieraną przez sędziów. Na koniec sąd dyscyplinarny na którego skład szef resortu nie miał wówczas wpływu, wymierzył mu karę. A SN ją przyklepał. Ten stary SN, co do którego niezależności nikt wątpliwości nie zgłaszał.
Co to oznacza? Że wszyscy, poczynając od ministrów sprawiedliwości – i to obojętnie z jakiej opcji politycznej – a skończywszy na środowisku prawniczym, nie chcemy, nie możemy lub nie potrafimy zaakceptować tego, że sędziowie naprawdę są trzecią władzą. Że mogą meblować nam świat nie tylko wtedy, gdy orzekają w naszej sprawie. Ustrojodawca wyznaczył bowiem trzeciej władzy także rolę bezpiecznika, który ma działać wówczas, gdy są przekraczane granice. I to bez względu na to, czy zakusy na to mają politycy, czy prezesi sądów. Gdy raz na jakiś czas ktoś z dziesięciotysięcznej armii sędziowskiej uświadomi sobie, jak ogromna odpowiedzialność na nich spoczywa, efektem są decyzje takie jak ta o wezwaniu Kancelarii Sejmu do ujawnienia list poparcia do KRS. A my jako społeczeństwo nie powinniśmy popadać z ich powodu w histerię. Są to bowiem naturalne konsekwencje ustroju, w jakim przyszło nam żyć. I chyba najwyższy czas to zaakceptować. Nawet jeżeli nie bardzo to się nam podoba.
Wszyscy, poczynając od ministrów sprawiedliwości – i to obojętnie z jakiej opcji politycznej – a skończywszy na środowisku prawniczym, nie chcemy, nie możemy lub nie potrafimy zaakceptować tego, że sędziowie naprawdę są trzecią władzą. Że mogą meblować nam świat nie tylko wtedy, gdy orzekają w naszej sprawie