Polskie prawo nie przewiduje adopcji osoby pełnoletniej. Nawet takiej jak Marta: niepełnosprawnej, po przejściach, która do końca życia będzie potrzebowała opieki. Dla takich ludzi państwo przewidziało domy pomocy społecznej.
Krystyna i Krzysztof Pelcowie, małżeństwo z podkarpackiego miasteczka, dziewięć lat temu postanowili adoptować dziecko. Jak większość osób w podobnej sytuacji zamierzali wziąć do domu jakiegoś słodkiego bobasa, którego mogliby wychować po swojemu, pokazać mu świat, nauczyć wszystkiego, co sami umieją. I kochać. Nie minęło wiele czasu, kiedy pojawiła się u nich 14-letnia dziewczynka, Marta. – Przypominała bardziej zwierzątko niż człowieka. Gryzła, drapała, nie pozwalała do siebie podejść. Krzyczała, pluła – wspomina Krystyna.
Małżeństwo zabrało dziecko z sierocińca prowadzonego przez siostry zakonne. Oboje są wierzącymi ludźmi i dlatego pierwsze kroki skierowali właśnie tam. Siostry opowiedziały im historię dziewczynki: została odebrana patologicznej rodzinie, gdzie wódka, bicie i gwałty były częstsze niż coś ciepłego do jedzenia. Ojciec odszedł, nie wiadomo dokąd. Ojczym zgwałcił małą w dzień jej pierwszej komunii. Latem 2010 r., kiedy Krystyna i Krzysztof zobaczyli Martę po raz pierwszy, ta prawie nie potrafiła czytać ani liczyć, nie znała się na zegarku, nie umiała korzystać z komunikacji miejskiej, bo nigdy wcześniej sama nie poruszała się po mieście. – Zrozumieliśmy, że nie możemy tego dziecka zostawić w sierocińcu, że mamy obowiązek spróbować wynagrodzić jej choć w części te straszne krzywdy, których doznała – opowiada Krystyna.
Ale kiedy pisze pisma do sądów, urzędów, ministrów – gdzie się tylko jeszcze da – brzmi to mniej dramatycznie: „Na mocy postanowienia Sądu z dnia 23 listopada 2010 roku zostaliśmy rodziną zastępczą dla małoletniej (14-letniej wówczas) Marty. Zostaliśmy rodziną zastępczą, ale z zamiarem, że to dziecko zostanie z nami na zawsze i damy mu dom, którego tak bardzo potrzebowało. Dziewczynka była bardzo wyniszczona psychicznie i fizycznie, z orzeczeniem o niepełnosprawności w stopniu umiarkowanym, głównie z powodu problemów psychicznych oraz urazów i schorzeń kręgosłupa związanych z traumatycznym dzieciństwem”.

Kodeks rodzinny w małym palcu

Zaczęła się walka o dziecko: psycholog, lekarze, szkoła specjalna. Mijał dzień za dniem. Pelcowie zdecydowali się zostać rodziną zastępczą dla małej, bo właśnie tak podpowiedziały im panie z ośrodka adopcyjnego. – Nikt nam nawet nie wspomniał o możliwości przysposobienia, urzędniczki z ośrodka adopcyjnego powtarzały, że będziemy dla dziecka rodziną zastępczą. Potem powstały powiatowe centra pomocy rodzinie. W 2013 r. pytaliśmy ich prawnika, czy moglibyśmy adoptować Martę. Powiedział, że nie, że się nie da, że nie ma sensu. A wszystkie dokumenty odnośnie sytuacji prawnej dziecka leżały w teczce na półce. Należało tylko wyciągnąć rękę. Ale tego nie zrobiono. I to zaważyło. Nie zweryfikowaliśmy porady prawnika – opowiada kobieta.
Nie są bardzo wykształceni, nie znają się na prawie, choć dziś oboje mają w małym palcu przepisy kodeksu rodzinnego i opiekuńczego. Żałują, że tak późno do niego sięgnęli. Prawda jest też taka, że w tych pierwszych latach koncentrowali się na tym, żeby pomóc córce. Czy się im udało? W dużej mierze tak – Marta skończyła szkołę specjalną, jest kochana, ale całkiem samodzielna nie będzie nigdy. Pelcowie tak piszą o tym w piśmie, które wysłali do ministra Zbigniewa Ziobry:
„W wieku 14 lat nie potrafiła jechać autobusem, nie rozumiała się na pieniądzach, wszystkiego się bała. Z nerwów dostawała ataków serca. Z krzyków porobiły się guzy na tarczycy. Trudno było do niej dotrzeć. Nie rozumieliśmy jej myślenia. Wiedzieliśmy, że ma upośledzenie umysłowe (głównie z zaniedbania), ale nie wiedzieliśmy, z czym się to wiąże na co dzień. Płakała całymi dniami i nocami, była agresywna, wylękniona, cały czas oglądała się za siebie z obawy, czy nie śledzi jej ojczym, mimo że przebywał w więzieniu. Przy każdej próbie tłumaczenia czegokolwiek reagowała złością, bo nie rozumiała i się bała. Nie rozumiała różnicy między np. morzem a rzeką, miastem a państwem, miała kłopoty z liczeniem, zegarem, czytaniem, pisaniem, nie potrafiła nawet malować kredkami i rysować jak kilkuletnie dziecko. Bała się fryzjera, a nam nie przyszło do głowy, że jest to jej pierwsza wizyta. W teatrze nie rozumiała, że występują aktorzy, tylko utożsamiała ich z postaciami, które grali, itp. Z początku traktowaliśmy ją w miarę stosownie do wieku. Okazało się, że jednak trzeba wrócić ze wszystkim do początku. I tak w wieku prawie 18 lat przerabialiśmy matematykę od poziomu pięciolatków w górę. Do tej pory kupujemy kolorowanki, bo tak tego jej brakuje, a równocześnie książki dla młodzieży”.
Do tego doszła anoreksja dziewczyny i próby samobójcze. Rodzina miała także inne kłopoty – m.in. opiekowała się schorowaną 90-letnią babcią. Po jej śmierci zdrowotnie posypała się Krystyna. Kiedy się ocknęli, z prawnego puntu widzenia było już za późno.
O tym, że niezaadoptowanie córki było błędem, rodzina zastępcza przekonała się wkrótce po jej 18. urodzinach. Wyszło na jaw, że mieszkają pod jednym dachem z całkiem obcym – według prawa – człowiekiem. Gdyby ją przysposobili, mogliby – jako swoje niepełnosprawne dziecko – zgłosić do ubezpieczenia zdrowotnego. Albo zapisać jej cały swój majątek, a ona, jako najbliższa rodzina, nie musiałaby płacić podatku. Znacznie ułatwiłoby to także kontakty z systemem ochrony zdrowia. Bo wyobraźmy sobie, że córka pada ofiarą wypadku, jest nieprzytomna i nie może wyrazić zgody na to, aby lekarze udzielali rodzicom informacji na temat jej stanu zdrowia. Małżeństwo wpadło więc na pomysł, że może jakoś odkręcą sprawę i teraz adoptują Martę. Jednak polskie prawo nie przewiduje przysposobienia dorosłego człowieka.
Zgodnie z art. 114 kodeksu rodzinnego i opiekuńczego adoptować można „wyłącznie osobę małoletnią, tylko dla jej dobra”. Przy czym wymóg małoletności musi być spełniony w dniu złożenia wniosku o przysposobienie.
Jak tłumaczy mec. Maciej Kaczmarek, który pomagał Pelcom sporządzać formalne pisma, możliwość adoptowania pełnoletniej osoby istniała w Polsce przed II wojną światową. Po wojnie zresztą też – sankcjonował to dekret – Prawo rodzinne z 22 stycznia 1946 r. Warunek był tylko taki, że osoba przysposabiająca miała co najmniej 35 lat i była starsza od przysposabianej o co najmniej 15 lat (z pewnymi wyjątkami, które mógł uwzględnić sąd). Jednak w kodeksie rodzinnym z 1950 r. zapisy te już się nie znalazły. Może dlatego, że były krytykowane – jak pisze w swojej książce „Przysposobienia międzynarodowe” Katarzyna Bagan-Kurluta – jako „potrzebne jedynie klasom posiadającym” i miały charakter wyłącznie majątkowy. To była po części prawda – w sensie podobnym do tego wpisanego np. w kodeks napoleoński: adopcja była w nim traktowana właśnie jako narzędzie pozwalające wyznaczyć dziedzica w przypadku, kiedy nie było naturalnego potomka albo – zdaniem rodziny – nie był on odpowiednią osobą do przejęcia schedy. W PRL-u o dziedzicach oczywiście nie mogło być mowy – ten ustrój nie przewidywał takich burżuazyjnych wynaturzeń. Jednak jak opowiada mec. Kaczmarek, socjalistyczny sąd raz zrobił wyjątek od tej zasady. Było to w 1980 r., kiedy w Szwecji doszło do adopcji 23-letniego mężczyzny, obywatela PRL, a ten zwrócił się do polskiego sądu o usankcjonowanie tego wyroku. Sąd wojewódzki mu odmówił, natomiast Sąd Najwyższy przychylił się do jego wniosku, uznając, że „nie jest bezwzględnie sprzeczne z podstawowymi zasadami porządku prawnego PRL orzeczenie sądu zagranicznego o przysposobieniu obywatela polskiego, który w dacie tego orzeczenia nie był już małoletni”. Innymi słowy: gdyby do adopcji dorosłego Polaka doszło za granicą, sądy krajowe powinny zaakceptować taki wyrok (przy spełnieniu przesłanek ustawowych), nawet jeśli nasze prawo nie przewidywało takiej możliwości.
Jednak adopcja osób dorosłych nie wróciła do kodeksu rodzinnego po transformacji ustrojowej. Dlaczego? Mecenas Kaczmarek domyśla się, że głównie z przyczyn finansowych – ustawodawca obawiał się, iż będzie ona nadużywana przez osoby, które chciałyby przekazać komuś majątek bez płacenia podatku. – Prawo zawsze bywa wykorzystywane przez różnych spryciarzy, choć jeśli jest dobrze napisane, to trudniejsze – przekonuje prawnik. Naginanie przepisów w celach sprzecznych z intencją ustawodawcy miało miejsce np. w Stanach Zjednoczonych, gdzie adopcja osób dorosłych była i jest możliwa, a w latach 70. i 80. traktowano ją jako sposób na stworzenie legalnej homoseksualnej rodziny.
Mecenas Kaczmarek uważa jednak, że całkowite uniemożliwienie adopcji osoby dorosłej ze strachu, że ktoś może chcieć obchodzić inne przepisy, choćby podatkowe, jest wylewaniem dziecka z kąpielą. Na przykład prawodawstwo niemieckie pozwala na takie przysposobienie, przy czym sąd skrupulatnie bada każdy przypadek i ustala m.in., czy pomiędzy przysposabiającym a przysposabianym był wcześniej związek, czy powstała między nimi więź oraz czemu ma służyć taka adopcja. A jeśli służy dobru osoby adoptowanej, procedura powinna zakończyć się pomyślnie.

Podatki cenniejsze niż miłość

Państwo Pelcowie – mając przekonanie, że działają dla dobra swojej córki – zwrócili się do sądu na podstawie art. 168 par. 1 kodeksu postępowania cywilnego z wnioskiem o przywrócenie terminu do złożenia prawnie skutecznego wniosku o przysposobienie Marty. Jednak Sąd Rejonowy w Rzeszowie nie zgodził się, a jego stanowisko podtrzymał sąd okręgowy. Nie miały zresztą innego wyjścia. Jak napisał sąd rejonowy w uzasadnieniu: „ustawodawca zezwala na przysposobienie wyłącznie osoby małoletniej. Przesłanka ta ma znaczenie rozstrzygające dla ustalenia, czy przysposobienie może nastąpić. (…) Jak wynika z akt sprawy, Marta Pelc w dniu złożenia wniosku o przysposobienie była pełnoletnia”.
Małżeństwo nie rezygnuje jednak ze starań i za pośrednictwem ówczesnej posłanki ze swojego regionu prof. Józefiny Hrynkiewicz zwraca się do Ministerstwa Sprawiedliwości z wnioskiem o zmianę przepisów. Odpisuje im Łukasz Piebiak, wtedy wiceszef resortu, tłumacząc, że obowiązujące Polskę konwencje międzynarodowe obejmują swym zakresem tylko osoby do 18. roku życia. Powołuje się też m.in. na stanowisko Sądu Najwyższego z 1968 r., a więc jeszcze z czasów głębokiego PRL (sprawa I CR 249/68): „Celem, jakiemu ma służyć instytucja przysposobienia, jest nie interes i zaspokojenie potrzeb uczuciowych, lecz – jak to wyraźnie wynika z szeregu przepisów kodeksu rodzinnego i opiekuńczego (art. 114 par. 1, art. 119, 125) – tylko i wyłącznie dobro małoletniego dziecka”.
„Wątpliwe wydaje się zatem, aby w przypadku przysposobień osób dorosłych główną przesłanką było dobro przysposabianego dziecka. Nie jest wykluczone, że w takim przypadku na plan pierwszy mogą wysuwać się motywy materialne, takie jak chociażby prawo do uzyskania spadku w przypadku śmierci przysposabiającego czy też określonych świadczeń wynikających ze stosunku pokrewieństwa, a kwestie związane z wychowaniem i zapewnieniem przysposabianemu środowiska rodzinnego zbliżonego do naturalnego pozostaną drugorzędne” – czytamy w uzasadnieniu orzeczenia SN.
Piebiak zauważa też, iż w praktyce sądowej wnioski o adopcję dorosłych są zjawiskiem marginalnym i nie było wcześniej żadnych postulatów zmiany kodeksu rodzinnego w tym zakresie. Dlatego resort nie przewiduje korekty przepisów.
Wielu adwokatów kwestionuje jednak sens utrzymywania ograniczeń, które nie dość, że wprowadzono przed kilkudziesięciu laty z przyczyn czysto ideologicznych, to głęboko ingerują w sferę wolności osobistej dorosłych osób. – Jeśli potrzeby uczuciowe ludzi, ich emocje, nie są ważne, a najistotniejsze są ewentualne uszczerbki w budżecie państwa, to ja nie rozumiem, na czym to dobro dziecka polega – komentuje była już matka zastępcza. Opowiada, jak Marta boi się wychodzić z domu ze strachu, że jej ojczym może być w pobliżu. I jak się denerwuje, kiedy spotyka matkę biologiczną czy w swoich dokumentach, choćby dowodzie osobistym, widzi imiona biologicznych rodziców, którzy ją tak bardzo skrzywdzili. Płacz, histeria, podcinanie sobie żył. „Chcę być wasza!” – krzyczy.
– Kocham moją rodzinę zastępczą za to, że mnie wzięli do siebie, i za to, że chcą mnie wychowywać na dojrzałą kobietę. Jestem szczęśliwa, że mam takich kochanych rodziców. Nie mam już nikogo, tylko ich – pisze Marta w liście, który dotarł do DGP.

Na łasce opiekuna i gminy

Niektórzy prawnicy radzili zastępczym rodzicom młodej kobiety, aby ją ubezwłasnowolnili – wówczas mogliby decydować o jej sprawach, reprezentować ją w urzędach, kontaktować się z lekarzami itd. Jednak w ich rozumieniu to nie jest dobre wyjście. Są przekonani, że byłoby to upokarzające – przede wszystkim dla córki, ale też dla nich. Poza tym takie wyjście nie rozwiązuje problemu, co się z nią będzie działo, kiedy oboje umrą. W DGP pisaliśmy niedawno o lawinowo rosnącej liczbie ubezwłasnowolnień orzekanych przez polskie sądy. Rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar, kwestionując konstytucyjność ubezwłasnowolnienia całkowitego, podkreśla, że oznacza ono zupełne pozbawienie danej osoby zdolności do czynności prawnych: „Czynności te podejmuje zamiast niej opiekun. Osoba ubezwłasnowolniona całkowicie nie może działać w obrocie gospodarczym i prawnym, wszelkie jej działania wymagają pośrednictwa opiekuna ustanowionego przez sąd. Konsekwencje ubezwłasnowolnienia całkowitego to m.in.: niemożność zawarcia małżeństwa, niemożność uznania swego ojcostwa lub wytoczenia samodzielnie powództwa o ustalenie albo zaprzeczenie ojcostwa lub macierzyństwa, niemożność sprawowania władzy rodzicielskiej, niemożność nawiązania stosunku pracy, brak czynnego i biernego prawa wyborczego oraz udziału w referendach, niemożność sporządzenia i odwołania testamentu”.
– Marta jest nieco upośledzona, ale doskonale wie, co się wokół niej dzieje. Ubezwłasnowolnienie to by była dla niej wielka krzywda – mówią Pelcowie. Dodają, że ich córka ma także prawo do miłości, do macierzyństwa. Jest młodą kobietą, podobają jej się chłopcy. Czy osobom z niepełnosprawnościami należy odmówić tego wszystkiego, co jest sensem życia człowieka?
I jeszcze jedna rzecz: gdyby ubezwłasnowolnili córkę, to po ich śmierci byłaby zdana na łaskę i niełaskę gminy. Te – jak pokazują liczne przypadki w całej Polsce – przejmują majątki zostawione przez rodziców swoim niepełnosprawnym dzieciom, a je same umieszczają w DPS-ach. – Zdarzyło mi się walczyć w podobnych sprawach o to, żeby nie wyrzucać takich osób z ich domów, a zamiast tego zapewnić im opiekuna – mówi Vanessa Nachabe-Grzybowska z Warszawy, założycielka Fundacji Dzielna Matka, pomagającej osobom z niepełnosprawnościami i ich rodzinom.
DGP poznał jedną z takich historii – sprawa ta toczy się przed warszawskim sądem od siedmiu lat. Po śmierci rodziców niepełnosprawny mężczyzna został ubezwłasnowolniony częściowo przez swoich krewnych, którzy mieli nadzieję przejąć jego mieszkanie. Wuj – osobiście zainteresowany lokalem – został zresztą ustanowiony jego opiekunem. Mieszkanie do swoich zasobów chętnie włączyłaby również gmina na poczet opłat za pobyt w DPS-ie. Jako że ubezwłasnowolnienie mężczyzny jest częściowe, za zgodą sądu mógł się ożenić. Małżonkowie walczą teraz przed sądem o uchylenie ubezwłasnowolnienia. Problem w tym, że potrzeba do tego m.in. pozytywnych opinii opiekuna.
Mecenas Ewa Milewska-Celińska, autorytet w prawie rodzinnym, zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt braku możliwości adopcji osoby dorosłej: skrzywdzony może zostać także rodzic zastępczy. W jej karierze zdarzyła się następująca historia: do jej kancelarii zgłosiło się starsze małżeństwo, które – jako rodzina zastępcza – przyjęło do swojego domu chłopca z domu dziecka. Im także mówiono, że opcja rodziców zastępczych jest najlepszą z możliwych. Zresztą w ogóle nie rozumieli różnicy między rodziną zastępczą a adopcją dziecka. Nikt im tego nigdy nie wytłumaczył.
Małżeństwo pokochało chłopca jak swoje dziecko i podobnie jak rodzice Marty dali mu swoje nazwisko. Wydawało im się, że to załatwia sprawę. Kupili mu potem mieszkanie, żeby mógł samodzielnie wejść w dorosłość. Z chłopakiem było wiele problemów: chorował, pił, trafił do więzienia, ale i tak był ich synem. W końcu nieszczęśliwie się zdarzyło, że młody mężczyzna zmarł. – I ci rodzice zastępczy zapytali mnie, czy jest możliwość, żeby odzyskać mieszkanie, które kupili swojemu synowi – opowiada mec. Milewska-Celińska. Nie ukrywa, że jej kancelaria biedziła się z tym problemem przez dwa lata. Rodzice zastępczy nie zdążyli chłopaka adoptować, więc nie mieli żadnych praw, aby ubiegać się o majątek, jaki zostawił, czyli o mieszkanie, które mu kupili. – Wpadłam na szalony pomysł, aby znaleźć jego biologiczną matkę – opowiada mecenas. Zamysł był taki, aby złożyć do sądu wniosek o uznanie kobiety spadkobierczynią, a potem przekonanie jej, aby się zrzekła spadku. Choć wydawało się to prawie niemożliwe, udało się znaleźć mamę zmarłego. I mało tego – kobieta oświadczyła, że nie ma żadnych praw do tego, aby cokolwiek odziedziczyć po synu, którego się zrzekła, kiedy była bardzo młodą dziewczyną.
Magazyn DGP z 15 listopada 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Dalej sprawy potoczyły się jeszcze bardziej zaskakująco: klienci mec. Milewskiej-Celińskiej przedłożyli przed sądem oświadczenie woli, które sąd uznał za testament zmarłego mężczyzny. I orzekł, że zastępczy rodzice nabywają prawa do tego spadku. Mecenas zaznacza jednak, że to niemal cud sądowy.
– Gdybym miała moc sprawczą, to zadekretowałabym możliwość przysposabiania osób dorosłych – mówi mec. Ewa Milewska-Celińska, podkreślając, że w jej rozumieniu liczy się prawo i sprawiedliwość. I nawet jeśli historie takie jak sprawa państwa Pelców są nieistotne statystycznie, to za każdą z nich stoi osobisty dramat. Marta w swoim liście pisze tak: „Nie mam już nikogo, tylko pani Krystyna i pan Krzysztof są moimi Rodzicami. Tylko u nich chcę mieszkać na zawsze. I chcę być ich dzieckiem biologicznym. Chcę mieć w papierach rodziców, u których mieszkam już tyle lat. Dostałam drugą szansę mojego okropnego życia”.