Powoli kończy się długa sądowa batalia o to, czy ubezpieczyciele przez lata wciskali ludziom niewiele warte polisy. Wiele wskazuje na to, że z błędów przeszłości mało kto wyciągnął lekcję.
Musimy zacząć od terminologii, gdyż gubią się w niej nawet profesjonalni pełnomocnicy. Ten tekst jest o ubezpieczeniu z ubezpieczeniowym funduszem kapitałowym, czyli tzw. uefce. Uefka to ubezpieczenie inwestycyjne, mające charakter ochronno-inwestycyjny. Polega na tym, że część składki jest przeznaczana na pokrycie przewidzianej umową ochrony, a część – z reguły znacznie większa od tej pierwszej – na zakup jednostek uczestnictwa w funduszu inwestującym pieniądze np. w akcje i obligacje.
Uefki potocznie nazywane są polisolokatami. Nazywają je tak nawet sądy w uzasadnieniach swych wyroków. Tymczasem polisolokata to grupowe ubezpieczenie na życie i dożycie. Polega na tym, że w razie zajścia zdarzenia objętego ochroną (na ogół to osiągnięcie określonego wieku) korporacja wypłaca swemu klientowi świadczenie w wysokości równej wpłaconej składce powiększonej o ustalony w umowie procent. I – co istotne – niniejszy tekst nie jest o polisolokatach.

Fikcyjna ochrona, wysokie opłaty

Boom na uefki to lata 2008–2009. Były sprzedawane wcześniej, były też później, ale właśnie mniej więcej dekadę temu ludzie patrzyli w ich stronę najchętniej. Powód? Jednym z głównych było zmniejszanie oprocentowania lokat przez banki. Nie opłacało się trzymać pieniędzy w skarpecie – wiadomo. Coraz mniej opłacało się trzymać je w banku. Ludzie więc poszukiwali produktu, który z jednej strony będzie bezpieczny, a z drugiej dochodowy. Ubezpieczyciele, ramię w ramię ze współpracującymi z nimi bankami, wyszli z ofertę uefek. Miały gwarantować bezpieczeństwo – „bo w końcu to ubezpieczenie”. Miały też zapewnić zyski osiągalne na giełdzie przy dobrej passie. Łącznie na uefki skusiło się blisko pięć milionów Polaków. Zainwestowali w nie ponad 50 mld zł. Dla jasności: to nie była tylko polska specyfika. W wielu państwach europejskich uefki lub produkty do nich bliźniaczo podobne również podbijały rynek.
Sęk w tym, że dziś można już powiedzieć wprost: w przytłaczającej większości przypadków uefki okazały się produktem fatalnym, mogącym dać zarobić tylko wciskającym je podmiotom, a nie przeciętnemu obywatelowi, któremu polisę wciśnięto. Nie bez powodu dziś często nazywa się je toksycznymi polisami.
Kłopoty zaczynały się już na starcie. Umowy najzwyczajniej w świecie nie przewidywały ekwiwalentności świadczeń. Czyli mówiąc prościej: ubezpieczyciel nie odpłacał klientowi w takim stopniu, w jakim klient płacił ubezpieczycielowi. Ochrona ubezpieczeniowa była fikcją. Szedł na nią często zaledwie jeden procent wpłacanej składki. W razie niefortunnego zdarzenia wypłata była śmieszna. Pozostawała jednak część kapitałowa. Ale i tu był problem. Przede wszystkim z wysokimi opłatami administracyjnymi sięgającymi nawet 20 proc. wartości polisy! Za co tyle życzyły sobie towarzystwa? Do dziś nie wiadomo. Szybko okazało się również, że ktoś, kto się w uefkę wplątał, nie mógł się z niej wyplątać. Ludzie zobaczyli, że biznesu na polisach nie zrobią. Rezygnowali więc z wpłacania kolejnych składek oraz likwidowali polisy. I tu kolejny kłopot: opłaty likwidacyjne sięgały nawet 99 proc. wartości wpłaconych składek. Nazwijmy rzecz po imieniu: część uefek oferowanych przez sektor ubezpieczeniowy (bo były też produkty przyzwoite) było oszustwem mającym na celu jedynie zgarnięcie pieniędzy od nieświadomych zagrożeń ludzi.
Mamy 2019 r. i wiemy już, że orzecznictwo sądowe przechyla się na stronę klientów. Wiele osób, po dekadzie, z przekąsem mówi, że lepiej późno niż wcale. W DGP kilkukrotnie opisywaliśmy korzystne dla ludzi orzeczenia. Po pierwsze, Sąd Najwyższy stwierdził, że roszczenie o wypłatę części świadczenia wykupu trzeba stosować 10-letni termin przedawnienia, a nie trzyletni (zob. uchwały Sądu Najwyższego z 10 sierpnia 2018 r., sygn. akt III CZP 13/18, III CZP 20/18 i III CZP 22/18). Dało to nadzieję tysiącom Polaków na odzyskanie pieniędzy. Co istotne, Sąd Najwyższy zasugerował, że należy stosować termin ogólny dlatego, że nie sposób uznać uefki za umowę ubezpieczenia. Prędzej należy mówić o inżynierii finansowej.
Kolejny korzystny wyrok to orzeczenie Sądu Apelacyjnego w Warszawie z 24 maja 2019 r. (sygn. akt V ACa 451/18). Sąd stwierdził, że nie można w ogóle mówić o umowie ubezpieczenia, jeśli jej wiodącym elementem jest inwestycja w obligacje. I nakazał towarzystwu ubezpieczeń zwrot wszystkich wpłaconych przez klienta pieniędzy (sąd stwierdził nieważność umowy).
„Zorientowanie działalności gospodarczej na zysk jest oczywiste, jednak równie oczywiste wydaje się, że umowa ubezpieczenia musi się wiązać z ryzykiem ubezpieczyciela związanym z ochroną ubezpieczeniową” – stwierdził stołeczny sąd. Postawił przy tym retoryczne pytanie: o jakim zaś ryzyku może być mowa, jeśli na ochronę ubezpieczeniową przeznaczano 1 proc. wartości wpłat, a w razie wystąpienia zdarzenia w praktyce wypłata następowałaby z części inwestycyjnej?
Korzystne dla klientów orzecznictwo rozlało się po całej Europie. Uefkę za nieważną z powodu dominującego charakteru inwestycyjnego uznał hiszpański Sąd Najwyższy. Wskazał w swym wyroku, że każdą umowę ubezpieczenia na życie, w której dominuje element inwestycyjny i która została zawarta tak naprawdę w celach inwestycyjnych, należy uznać za nieważną. Biuro rzecznika finansowego (tego polskiego) podkreśla, że powodem takiego rozstrzygnięcia przez hiszpański SN był przede wszystkim brak kalkulacji ryzyka ubezpieczeniowego wyrażający się pominięciem w wyliczeniu składki i świadczenia ubezpieczeniowego metody „aktuarialnej”. Sąd Najwyższy zauważył, że w ubezpieczeniu inwestycyjnym nie ma przeniesienia ryzyka z ubezpieczonego na ubezpieczyciela, a „zacieranie się elementu ryzyka jest w tych umowach pełne i zniekształca samą naturę umowy ubezpieczeniowej”.
Po stronie klientów stanął także włoski Sąd Najwyższy. W jednym z wyroków (z 5 marca 2019 r.) podkreślił, że uefki mają mieszany charakter i nie można ich uznać za umowę ubezpieczenia. Ubezpieczyciel zaś, choćby na część ochronną przeznaczano ułamek składki, musi dopełnić względem klienta wszelkich wymogów związanych z przedłożeniem oferty: zarówno tych dotyczących umów inwestycyjnych, jak i tych ubezpieczeniowych. Co – upraszczając – czyni z uefek produkt trudniejszy w sprzedaży.

Ruch KNF

Można by więc pomyśleć, że gra powoli dobiega końca: toksyczne polisy odchodzą do lamusa, zwykli ludzie po latach przekonują się, że sprawiedliwość jednak istnieje. Tyle że to nieprawda. Nie chodzi rzecz jasna o statystykę, ale fakt, że składka przypisana brutto (czyli kwoty składek należne z tytułu zawartych umów, niezależnie od tego czy zostały opłacone) z uefek na koniec 2017 r. wyniosła 11,3 mld zł, musi robić wrażenie.
Sektor ubezpieczeniowy przekonuje, że dzisiejsze uefki nie mają nic wspólnego z tymi starymi. To prawda. Próżno w nich szukać ordynarnego przekrętu. Nikt już nie próbuje przemycić w umowie opłaty likwidacyjnej na poziomie 99 proc. wartości wpłaconej kwoty. W wielu ofertach rośnie znaczenie części ochronnej. Choć nikt nie ukrywa, że nadal chodzi przede wszystkim o inwestycje.
Fakt, że się poprawiło, bynajmniej jednak nie oznacza, że jest dobrze. Najlepszym dowodem na to jest ostatnie spotkanie przewodniczącego Komisji Nadzoru Finansowego z oferującymi uefki ubezpieczycielami. Urząd KNF zdiagnozował trzy główne obszary problemów związanych z oferowaniem uefek:
1) oferowanie produktów nieadekwatnych do potrzeb klienta;
2) niewłaściwy dobór aktywów i nieprzestrzeganie zasady ostrożnego inwestora;
3) obciążanie klientów nadmiernymi opłatami bez wyraźnego związku z kosztami ponoszonymi przez zakład ubezpieczeń.
„Szereg problemów będących udziałem rynku ubezpieczeniowego, a zarazem będących przedmiotem publicznej dyskusji i szeroko komentowanych w ostatnich latach w mediach, jak również rozstrzyganych na salach sądowych, ma swoje konkretne źródło. Jest nim działalność części podmiotów z tego rynku, która polegała na dążeniu do osiągnięcia jak najwyższego zysku i minimalizacji własnych kosztów przez przyjęcie modelu biznesowego, który okazywał się w praktyce wątpliwy co do zgodności z obowiązującym prawem i etycznymi regułami postępowania, w szczególności z normami współżycia społecznego” – przypominał Jacek Jastrzębski ubezpieczycielom. I podkreślał, że nadal jest wiele do zrobienia. Po pierwsze, ubezpieczyciele powinni wystrzegać się missellingu, czyli oferowania uefek ludziom, którzy ich tak naprawdę nie potrzebują. Przykładowo: po co przeciętnemu 80-latkowi skomplikowany instrument finansowy oparty na inwestowaniu środków?
Poważnym kłopotem jest to, gdzie towarzystwa ubezpieczeń lokują pozyskane środki. Bądź co bądź robią to na ryzyko klienta. Tymczasem w ostatnich kilkunastu miesiącach popularne stało się inwestowanie w tzw. FIZ-y, czyli zamknięte fundusze inwestycyjne. Mówiąc najprościej: są to inwestycje ryzykowne, mogące przynieść bardzo duże zyski, ale również możliwa jest strata niemal całego kapitału. Przykładowo część zamkniętych funduszy inwestycyjnych wykupiła obligacje korporacyjne, które uchodzą – i zdaniem praktyków rynku, i zdaniem nadzoru, i wreszcie zdaniem nawet ustawodawcy – za papiery obarczone dużym ryzykiem.
Nadal dostrzegalny jest trend ubezpieczycieli do zawyżania różnego rodzaju opłat administracyjnych. Popularne jest uzależnianie ich wysokości od wpłat klienta. Podczas gdy przecież wykonanie danej czynności technicznej najczęściej jest warte tyle samo, gdy się ją wykonuje dla średnio zasobnego klienta, jak i dla bogacza. Co prawda w innej części rynku finansowego, bo w sprawach dotyczących instytucji pożyczkowych, Urząd Konkurencji i Konsumentów bacznie zwraca uwagę na zawyżanie opłat administracyjnych.

Dalekie od ideału

Żebym był dobrze zrozumiany: nie zniechęcam do zakupu uefki. Może to być całkiem przyzwoity produkt inwestycyjny (jednocześnie będąc kiepskim produktem ubezpieczeniowym). Zarazem nie jestem przekonany do tego, że produkty o inwestycyjnym charakterze sprzedają towarzystwa ubezpieczeń. Wiele wskazuje jednak na to, że choć dzisiejsze uefki rzeczywiście są dużo lepsze od tych sprzed dekady, to daleko im do ideału. I to, o czym mówi obecnie przewodniczący KNF-u, znajdzie swoje odbicie za kilka lat w sądach. Wystarczy, że kilka FIZ-ów źle ulokuje pieniądze. Całkiem prawdopodobne są również spory o misselling, na który organy państwa ostatnio zwracają uwagę.
Gdy więc opadnie już bitewny kurz po toksycznych polisach wciskanych ludziom przed dziesięcioma laty, wzbije się najprawdopodobniej ten związany z produktami oferowanymi obecnie. Jeden z największych finansowych przekrętów III RP – bo za taki uważam oferowanie bezwartościowych produktów milionom obywateli – niczego bądź w najlepszym razie niewiele nauczył nas wszystkich: i tych, którzy za wszelką cenę chcą dorobić się, inwestując, i tych, którzy uskuteczniają inżynierię finansową pod płaszczykiem bezpiecznie się kojarzącego ubezpieczenia.