Jaka nauka z afery Piebiaka płynie na przyszłość? Sędziowie muszą trzymać się jak najdalej od polityków (obojętnie, z jakiej są partii i jakie hasła głoszą). Inaczej zawsze będą tylko pionkami w grze, której zasad nie rozumieją.
Od razu zaznaczę. Nie zamierzam ani relatywizować tego, co zrobił Łukasz Piebiak, ani tym bardziej użalać się nad losem, który go za to spotkał. To dobrze, że niemal natychmiast po tym, jak wyciekły materiały mające świadczyć o tym, że koordynował akcję internetowego hejtu wymierzonego w swoich oponentów, stracił stołek w resorcie sprawiedliwości. Prawda jednak jest taka, że za tą decyzją ministra sprawiedliwości zapewne stała przemyślana strategia obliczona na to, żeby zrzucić winę nie tylko z samego siebie, ale z całego obozu rządzącego. A Piebiak idealnie nadawał się na kozła ofiarnego. Zbigniew Ziobro poświęcił go bez mrugnięcia okiem, bez jakiekolwiek próby obrony, wreszcie zanim jeszcze w jakikolwiek sposób zweryfikowano wiarygodność materiałów opublikowanych przez Onet.pl. Czy gdyby sprawa dotyczyła nie sędziego, ale polityka z tej samej co minister sprawiedliwości partii, sytuacja wyglądałaby tak samo? Mielibyśmy natychmiastową dymisję, a Zbigniew Ziobro grzmiałby, że nie będzie takich zachowań tolerował w swoim otoczeniu? Intuicja oraz wnioski z obserwacji naszej sceny politycznej podpowiadają mi, że nie.
Sędziowie reprezentują trzecią władzę. Ma ona być, zgodnie z konstytucją, niezależna i odrębna od pozostałych dwóch władz. Niby prawnicze abecadło. A jednak chyba warto je wciąż powtarzać, i to nie tylko w kontekście trwającego zamachu na niezawisłe sądownictwo. O tę odrębność muszą bowiem dbać przede wszystkim sami sędziowie. I to nawet wówczas, a może właśnie przede wszystkim, gdy u steru władzy znajdą się kiedyś ci, którzy dziś na sztandarach mają napis „KONSTYTUCJA”. Inaczej w bardzo krótkim czasie możemy mieć powtórkę z rozrywki.
Nie sugeruję w tym miejscu, że walczący obecnie o niezawisłe sądownictwo sędziowie po ewentualnej klęsce Prawa i Sprawiedliwości w wyborach będą z własnej woli wchodzić w jakieś podejrzane konszachty z politykami obecnej opozycji. Nie można tego antycypować. Chcę tylko zauważyć, że bardzo łatwo jest stracić czujność, gdy ktoś w kółko powtarza, że nasze świętości i dla niego są sprawą najważniejszą. A wówczas bardzo łatwo jest dać się ograć, zwłaszcza gdy ten drugi gra znaczonymi kartami.
Jeszcze kilka lat temu sądy interesowały polityków tyle co zeszłoroczny śnieg. Sądownictwo znajdowało się na obrzeżach politycznej dyskusji. Sytuacja uległa drastycznej zmianie, gdy do władzy doszedł PiS i zaczął robić własne porządki w wymiarze sprawiedliwości. Tym samym sędziowie znaleźli się w centrum politycznej zawieruchy. Niektórzy sami, tak jak Łukasz Piebiak czy członkowie obecnej Krajowej Rady Sądownictwa, ochoczo wskoczyli do politycznego bagienka, inni zostali do niego brutalnie wciągnięci, jak np. Małgorzata Gersdorf, I prezes Sądu Najwyższego. Niezależnie jednak od tego, w jaki sposób tam trafili, wszyscy zaliczyli wpadki. Jedni szybciej, drudzy później. Jedni większe, drudzy mniejsze. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta – gra, w którą zostali wciągnięci lub do której sami się przyłączyli, to dla nich terra incognita. Oczywiście, zasad każdej gry można się nauczyć. I z takiego założenia zapewne wyszedł były już wiceminister sprawiedliwości, podejmując decyzję o tak mocnym zaangażowaniu się w realizację politycznych planów swego pryncypała. Szkoda tylko, że nie uzmysłowił sobie wcześniej, iż zaproszono go do tej gry nie w charakterze rozgrywającego, lecz zwykłego pionka.