Niewykonanie prawomocnego wyroku sądu z uwagi na zastrzeżenia formułowane przez polityka partii rządzącej, który chwilowo wciela się w rolę urzędnika, mogłoby bawić. Wysuwane są bowiem tak kuriozalne argumenty, że nie trzeba mieć pojęcia o prawie, by złapać się za głowę lub śmiać do rozpuku. Ale tak naprawdę mamy do czynienia z sytuacją tragiczną. W Europie znów o Polsce będzie się mówiło jako o kraju bezprawia. Niestety z uzasadnionego powodu.
Na łamach DGP i w gościnnych komentarzach dla innych mediów często powtarzam: znajmy umiar, ważmy słowa. Bo jak siedemnasty raz zakrzyknie się o końcu demokracji, to – nawet jeśli rzeczywiście miałby on nastąpić – wielu osobom ten krzyk może spowszednieć.
Gdy jednak władza pod płaszczykiem „RODO- -analizy” odmawia wykonania prawomocnego wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego, zobowiązującego Kancelarię Sejmu do opublikowania list poparcia kandydatów do Krajowej Rady Sądownictwa, trzeba mówić wprost: to totalne bezprawie i standard białoruski.
Profesor Ewa Łętowska wyraziła wczoraj opinię, że sytuacja przypomina tę z 2016 r., gdy prezes Rady Ministrów nie opublikował wyroków Trybunału Konstytucyjnego. Przy całym szacunku do Pani Profesor, moim zdaniem obecna sytuacja jest znacznie gorsza.
Po pierwsze, Trybunał Konstytucyjny od 2015 r. stał się polem batalii politycznej. Zaczęło się to jeszcze przed zmianą władzy, gdy rząd PO-PSL obsadził sędziowskie stanowiska, których nie miał prawa obsadzić, a rząd PiS twórczo kontynuował demolkę TK. Moim skromnym zdaniem ani prezes Andrzej Rzepliński, ani Julia Przyłębska nie przysłużyli się temu, by trybunał cieszył się mianem apolitycznego. Teraz mamy zaś do czynienia z wyrokiem Naczelnego Sądu Administracyjnego, który od polityki zawsze trzymał się daleko.
Po drugie jakkolwiek nie mam wątpliwości, że prezes Rady Ministrów powinien doprowadzić do publikacji wyroków Trybunału Konstytucyjnego, to znam kilka rozsądnych osób wskazujących na wątpliwości prawne związane z tamtą sytuacją. Sam ich nie mam, ale trzeba przyznać, że dzięki politykom sprawa została zagmatwana na potęgę. Niestety rządzący wykorzystywali to, że konstytucja – jak to ustawa zasadnicza – dotyczy kwestii zasadniczych i wiele pozostawia do interpretacji.
Obecnie mamy inną sytuację. Jest jasno brzmiący, niebudzący wątpliwości żadnego fachowca art. 170 prawa o postępowaniu przed sądami administracyjnymi: „Orzeczenie prawomocne wiąże nie tylko strony i sąd, który je wydał, lecz również inne sądy i inne organy państwowe, a w przypadkach w ustawie przewidzianych także inne osoby”. Pozostaje zatem jedynie ocenić, czy prezes Urzędu Ochrony Danych Osobowych, którym obecnie jest Jan Nowak, były radny Prawa i Sprawiedliwości i prominentny polityk tej partii, to „inny organ państwowy”. Jeśli wierzyć polskiemu ustawodawcy – tak właśnie jest. Poświęcono mu nawet cały rozdział 6 w ustawie o ochronie danych osobowych.
Mówiąc krótko: prawomocny wyrok sądu wiąże szefa UODO. Nie musi mu się to podobać, tak jak nie musi mu się podobać, że wolno jechać samochodem na zielonym świetle, a nie na czerwonym. Po prostu tak jest i już.
Oczywiście politycy obozu rządzącego wymienili już serię argumentów, które rzekomo pozwalają zignorować prawomocne orzeczenie. Przykładowo niektórzy (nawet tacy z prawniczymi dyplomami) pytają retorycznie, czy gdyby sąd powiedział, że kobieta w czarnej bluzce ma białą bluzkę, oznaczałoby to, że rzeczywiście nosi ona białą bluzkę. Oczywiście nie – nadal miałaby czarną. Tyle że jest to zupełnie bez znaczenia. Do prawomocnego wyroku sądu, choćby był głupi, trzeba się zastosować. Oczywiście zdarzą się pomyłki. Sąd może np. pomylić kolor bluzki. Ale gdybyśmy uznali jako społeczeństwo, że głupiego wyroku nie trzeba wykonywać, żylibyśmy w anarchii. Bardzo często ten, kto przegrywa spór, uważa wydane orzeczenie za niesłuszne. Sam czytałem wiele wyroków, z którymi się szczerze nie zgadzałem. Ale to bez znaczenia. Jako wspólnota umówiliśmy się, że prawomocne orzeczenia się uznaje. Choćby dlatego, że nie potrafimy się dogadać, kto miałby odpowiedni autorytet, aby decydować, który wyrok trzeba wykonać, a który nie. Na pewno takiego autorytetu nie mają politycy, także w randze sekretarzy stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości.
Przypomnijmy inny ich argument: jak zostaną ujawnione dane osób, które poparły kandydatów do KRS-u, to tłum się na nie rzuci. Cóż, na tej zasadzie można by też nie publikować nazwisk sędziów wydających wyroki, legitymujących nas policjantów i wreszcie posłów, którzy wygadują bzdury z sejmowej mównicy i przyjmują niedoskonałe ustawy. Naczelny Sąd Administracyjny w toku postępowania wziął pod uwagę wszelkie okoliczności i uznał, że listy poparcia mają zostać ujawnione, nawet jeśli któraś z widniejących na nich osób zostanie zwyzywana.
Pojawia się też pytanie kierowane przez polityków do dziennikarzy, po co w ogóle ujawniać listy, co nam to da. Odpowiedź jest najprostsza z możliwych: mamy prawo się z nimi zapoznać. Biorąc pod uwagę tak ogromną niechęć władzy, aby je upublicznić, zastanawiam się, czy one w ogóle istnieją. Jeśli nawet istnieją – chciałbym zweryfikować, czy pod każdą kandydaturą podpisała się wystarczająca liczba osób. Wreszcie chciałbym sprawdzić, czy sędziowie, którzy dziś zasiadają w KRS, nie zawiązali spółdzielni opartej na zasadzie „wy mi się podpisujecie pod zgłoszeniem, a ja wam”. Politycy mogą mi wmawiać, że nie powinno mnie to interesować, ale ja poprostu mam prawo to wiedzieć.
Cała sprawa znów zakończy się w Trybunale Sprawiedliwości UE i Radzie Europy. Oczywiście po raz kolejny pojawi się zarzut donoszenia na Polskę. Trochę będzie to przypominać szkolnego łobuza, który bije i tłamsi słabszych, a ofiary wyzywa od donosicieli i skarżypyt, jeśli poinformują o sprawie rodziców i nauczycieli. Przypuszczam, że listy poparcia kandydatów do KRS zostaną ujawnione wtedy, gdy będzie to politycznie nieszkodliwe dla władzy. Sęk w tym, że cała sytuacja zaczyna być szkodliwa dla Polski. A zwłaszcza dla zaufania do instytucji państwa.
Dziennik Gazeta Prawna
Prezes Urzędu Ochrony Danych Osobowych, a wcześniej jego poprzednik – generalny inspektor ochrony danych osobowych – zawsze uchodził za apolityczny organ. Osoby pełniące te funkcje cieszyły się opinią fachowców. Szef UODO (GIODO) był zwykle nielubiany w kręgach władzy, gdyż często kwestionował rozwiązania proponowane przez polityków. W kwietniu 2019 r. stanowisko to zajął jednak polityk partii rządzącej. Już wówczas wielu ostrzegało, że UODO traci przymiot apolityczności. Niektórzy jednak liczyli, że nowy prezes będzie umiał się oderwać od swojej dotychczasowej roli. Tak się nie stało. Jan Nowak stanął po stronie partii. Tym samym wysłał jasny sygnał wszystkim, którzy zastanawiali się, jakim będzie urzędnikiem: upolitycznionym. Niestety jego aktywność przełoży się na wiarygodność instytucji, w której pracuje wielu świetnych fachowców.
I tak instytucja po instytucji burzone jest zaufanie do całej administracji publicznej. To jeden z największych grzechów klasy politycznej. W większości dobrze funkcjonujących państw demokratycznych aparat partyjny jest oddzielony od profesjonalnego korpusu urzędniczego. U nas niestety dla realizacji swoich małych celów politykierzy utytłają w błocie wszystko i wszystkich.